FB Dadadesign.pl Cacani.eu Youtube

Zapiski z Tajlandii część4

Na skróty  Wylot   Dzień piewszy   Dzień drugi   Dzień trzeci   Podsumowanie finansowe

TAJLANDIA / BANGKOK / dzień 3

Budzik nastawiliśmy na wczesne rano, w końcu im szybciej załatwimy sprawę biletów, tym więcej czasu zostanie nam na ewentualne zwiedzanie. Na liście mamy jeszcze Złotą Górę i Wat Suthat z Wielką Huśtawką. Śniadanie w tym miejscu co zawsze – dziś mango z ryżem i musli z przeróżnymi owocami zalane jogurtem – za całe 60 BTH, obowiązkowy zakup wody w 7eleven i już możemy iść w kierunku przystanku, który wczoraj udało nam się odnaleźć.


Łukasz przed wyjazdem zrobił dokładny research dotyczący komunikacji miejskiej, dzięki czemu wiedzieliśmy jakim autobusem musimy jechać. Wg wszelkich znaków na google maps – miała być to 9, i w ten też autobus wsiedliśmy, jednak miła pani bileterka, kiedy usłyszała gdzie chcemy jechać, kazała nam wysiadać na następnym przystanku i przesiadać się do linii nr 3. No przecież z kim jak z kim, ale z konduktorką nie będziemy się kłócić. Wysiadamy, na szczęście nie trzeba było długo czekać, nadjechała nasza „3.ka”. Jeśli ktoś będzie spodziewał się nowoczesnych autokarów – srogo się zawiedzie. Autobus lata świetności bardzo dawno miał za sobą. Za klimę robił wiatrak nad kierowcą i otwarte wszystkie okna, ale cena 13 BTH rekompensowała te niedogodności. Po ponad godzinnej wyciecze rozgadamym i roześmianym autobusem zatłoczonymi ulicami Bangkoku, docieramy do przystanku z napisem „Mo Chit”.  To co widzimy za oknem nijak ma się do obrazków zapamiętanych z googla. Jednak konduktor znając nasz cel, sugeruje, że mamy wysiadać, zresztą chyba żaden z pasażerów  nie został w autobusie, więc i my wysiadamy. Wokół nas owszem, jest park, jest kilkupasmówka, jest hałas, nad nami trasa skytrain, są sklepy, ale nie ma najważniejszego – nie ma dworca autobusowego… Rozglądamy się zaniepokojeni, ale nie… nie taki widok zapamiętaliśmy. Idziemy przed siebie, w kierunku, jaki nam się wydaje słuszny( w końcu Łukasz NIGDY!!! Się nie gubi, więc mu ufam). Co prawda mieliśmy już nauczkę jeśli chodzi o pytanie tajów o drogę, ale… postanawiamy zaryzykować jeszcze raz. Jedni kiwają głowami, „tak, tak to tu”, inni „niee, absolutnie, to gdzie indziej”, większość sugeruje taksówkę czy tuk tuka. Nawet policjanci. Kiedy widzimy pierwszego „białego” w towarzystwie tajskiej rodzinki – wydaje nam się, że tym razem musi nam się udać, jednak to nie jest nasz dzień – nie-taj – nie zna słowa po angielsku, a jego tajska towarzyszka robi na nasze pytanie wielkie oczy i rozkłada ręce. Mamy wrażenie, że nikt nie rozumie o jakie miejsce nam chodzi.  Przypominam sobie ostrzeżenia Maćka ze Skoku w Bok, o tym by za bardzo nie starać się mówić po tajsku – bo często jest tak, że coś co nam się wydaje iż wymawiamy poprawnie – brzmi jak zupełnie co innego dla Taja – więc w końcu piszemy karteczkę z nazwą i pokazujemy przechodniom.  Nadal nic. W akcie desperacji łapiemy tuk tuka – jego starszy kierowca najpierw kiwa, że tak, wsiadajcie, po czym okazuje się, że a) jest głuchy b) nie zna słowa po angielsku c) chce nas zabrać do naszego hotelu. Nie wsiadamy. Taksówkarz, który przyglądał nam się od jakiegoś czasu zerka na naszą karteczkę, po czym cmoka, i każe nam wsiadać – mówiąc, że on wie, on nas zawiezie i nie Mo Chit tylko  co innego… „Jak nie Mo Chit?? Mo Chit, my chcemy na Mo Chit a nie na ten twój dworzec, my musimy kupić bilety na autobus do Kambodży!”  A on dalej swoje, „nie Mo Chit” i „nie Mo Chit”. No to jak „Nie Mo Chit, to my nie jedziemy”. Tym sposobem nadal byliśmy w czarnej … Ale nic to, nadal idziemy. Po jakimś czasie trafiamy na lokalny targ żywym towarem. Wokół nas tylko stragany i auta z rybkami i małymi żółwikami wodnymi. Setki torebek napełnionych wodą, a w nich kolorowe stworzonka. Tam też nikt nie wie o co nam chodzi. Przez chwilę popadamy w desperację, jest gorąco, nie mamy wody, nie wiemy gdzie jesteśmy i nie wiemy gdzie mamy iść i nikt nas nie rozumie. Byliśmy blisko tego, by zrezygnować i wrócić. Jednak coś nad nami czuwało, bo zrobiliśmy jeszcze kilka kroków przed siebie, i trafiliśmy na ukryty między handlarzami rybkami 7eleven. Mrożona kawa, klimatyzacja i 2 butelki wody wypite duszkiem zdziałały cuda. Przecież mamy GPS! Powinno się udać! Co prawda telefon Łukasza był już na wykończeniu, ale przecież teraz się nie poddamy. Żeby aparat starczył nam na dłużej – wyłączamy obraz satelitarny, zostawiając jedynie układ ulic. Na szczęcie telefon dość szybko łapie sygnał, a Łukasz przed wyjazdem spędził sporo czasu nad mapami z okolicą dworca. Krótki rzut oka na naszą lokalizację, i już wie, gdzie jesteśmy i jak mamy iść, rozpoznaje charakterystyny układ ulic wokół dworca. Jak się okazuje to wcale nie daleko. Jakieś pół godziny później, i dwa postoje w 7eleven – docieramy do celu. Hmm dworzec oficjalnie - na neonie – rzeczywiście nie nazywa się Mo Chit ;)  taksówkarz miał rację ;) Neon mówi, że dotarliśmy do Bangkok Bus Terminal (Chatuchak).



Sam dworzec jest podzielony na dwie części. Jedna dla autobusów miejskich – jak się za chwilę okazało zarówno 9 jak i 3 miały tam swoją krańcówkę ;), druga to dworzec autobusów międzymiastowych i międzynarodowych. A dodatkowo obok wielkie hale targowe,  w których można kupić wszystko co już wyprodukowano – i w sumie to –czego jeszcze nie – widzieliśmy np. iphone6 czy Samsunga GEOalexy5.
Zakup biletów idzie nam błyskawicznie. Dzięki sporemu afiszowi szybko odnajdujemy odpowiednie okienko. Formalności trwają może z 5 minut. Niezbędne są paszporty – dane trzeba wpisać na listę pasażerów. Można wybrać nawet miejsca – tych w pierwszym rzędzie nie polecamy – ale dlaczego – o tym później. Koło godziny 14, kiedy to my kupowaliśmy bilety – wolnych miejsc została jeszcze jakaś połowa następnego dnia rano – autokar był pełen. Koszt biletu do Siem Reap to 750 BTH, w tej cenie wliczony jest mały obiad. No cóż, zobaczymy jak to będzie.



Kiedy wychodzimy z dworca, wpadamy na pomysł, by zrobić mu jeszcze zdjęcie z zewnątrz – tak by na wszelki wypadek jutro pokazać o co dokładnie nam chodzi – nie możemy przecież spóźnić się na nasz autobus. I to jest bardzo dobry pomysł, jeśli podejżewacie że gdzieś możecie nie dotrzeć lub się zgubić róbcie przed wyjazdem zdjęcia miejsc z Googla. Łatwiej wtedy pokazac na wyświetlaczu o co chodzi a i miejscowi szybciej wam będą w stanie pomóc. Na pętli autobusowej wsiadamy w 3.jkę i przed nami już tylko wycieczka miejską komunikacją, podczas której już na spokojnie, bez stresu, możemy przyjrzeć się tej mniej turystycznej części miasta. Z tego całego zamieszania, stresu nawet nie wyciągneliśmy aparatow z torby ehhh, trzeba będzie to jeszcze raz powtórzyć. W końcu wysiadamy na rogu naszego Rambuttri, wymieniamy jeszcze pieniądze na jutro i wyspę (kto wie, czy tam będą kantory?), i zmęczeni wleczemy się do hotelu - marząc już tylko o basenie, masażu i kawie mrożonej. Jednak siły wracają nam szybciej, niż nam się wydaje. Po zamknięciu hotelowego basenu, postanawiamy zobaczyć jeszcze chociaż Wielką Huśtawkę i Wat Suthat – które wydają się niedaleko. W końcu to niemal nasz ostatni dzień w Bangkoku, szkoda tracić czasu.
Tymczasem miasto szykuje dla nas kolejną niespodziankę – gdy docieramy do Sanam Luang – gdzie kilka dni temu trafiliśmy na inaugurację Światowych Dni Książki – okazuje się, że właśnie zorganizowano lokalne zawody latawców. Zachód słońca, latawce, wszystko to tworzy sielankową atmosferę. Niestety – jeśli chcemy jeszcze coś zobaczyć, musimy już iść dalej.



Aby dotrzeć do Wat Suthat od Pałacu Królewskiego – wystarczy za parkiem skręcić w pierwszą przecznicę w lewo (Bamrung Muang Rd) i iść przed siebie. Wielką Huśtawkę widać już z daleka. Początkowo myślałam, że to tylko taka nazwa, ale okazuje się, że huśtanie, to jej faktyczna funkcja. Aż do 1935 roku była istotnym elementem religijnych ceremonii bramińskich – mnisi huśtali się na niej na wzór hinduistycznej wersji stworzenia świata. Jednak z uwagi na liczne wypadki śmiertelne – w końcu zaprzestano tego procederu. Patrząc na huśtawkę zastanawia mnie jak bardzo przenikają się wzajemnie wschodnie kultury – swoją formą bardzo przypomina japońskie bramy Tori.



Ale przecież naszym głównym celem jest świątynia. Wejście do niej jest niemal na wprost Huśtawki. Kiedy przekraczamy bramy, jest już prawie pora zamknięcia, może też dlatego – strażnik wpuszcza nas bez pobierania opłaty. Bardzo miła niespodzianka, w kraju, gdzie turysta płaci za wszelkie przyjemności 20 x tyle co miejscowy.



Sama świątynia – jest ponoć jedną ze starszych – zbudowano ją za panowania Ramy I, i chyba jedną z rzadziej odwiedzanych. Może przez to, że jest nieco na uboczu? Niewielu turystów indywidualnych zbacza w końcu z głównych traktów, a ci grupowi – zwiedzają typowe Must see i jadą dalej. Tu też  - jak w pobliskiej Wat Pho, możemy zobaczyć figury chińskich wojowników – balastów ze statków wożących ryż. Cała wizyta mocno zapada mi w pamięć, nie wiem, czy to przez dotyk gorących jeszcze od słońca kamieni pod stopami (zwiedzamy cały dziedziniec na boso), czy też przez podniosłą atmosferę modlitw – wykładów – jakie odbywają się akurat wewnątrz świątyni?
Postanawiamy poddać się chwili i siadamy między zgromadzonymi wiernymi. Ludzie w skupieniu słuchają głosu mnicha dopływającego z głośnika, czytają księgi, modlą się. My – nieobeznani z rytuałem przyglądamy się przez jakiś czas i im i otoczeniu – ręczne malowidła na ścianach robią niesamowite wrażenie. Ale nie chcąc być za bardzo intruzami w tym wyjątkowym momencie, w końcu wycofujemy się. Wieczór zapada niepostrzeżenie, kiedy wychodzimy ze świątyni – jest już ciemno.



Postanawiamy nie wracać naszą stałą trasą. Bocznymi uliczkami kierujemy się w stronę Pomnika Demokracji – miejsca wszelkich zbiórek i backpakerskiego drogowskazu. Chcemy chłonąć jeszcze przez moment atmosferę Miasta Aniołów. Na każdym kroku porozstawiane są już najróżniejsze garkuchnie – w których ceny – mimo, że jesteśmy tylko kilkaset metrów od Khao San Rd – są spokojnie o 1/3 niższe. Z rozrzewnieniem robimy jeszcze rundkę w okól Sanam Luang z winem w ręku – który o tej godzinie robi za noclegownię dla bezdomnych i powoli kierujemy się na ostatniego Pad Thaia, ostatnie Siam Sato i ostatni masaż. W końcu jutro już wyjeżdżamy. Powoli dopada nas pewna nostalgia – jak przed wyjazdem z wakacji - zupełnie nie dociera do nas, że przecież nasza przygoda dopiero nabiera rozpędu, wcale się jeszcze nie kończy. Przecież pakowanie na wyjeździe zwykle kojarzy się z powrotem do domu. Jednak szkoda nam jest się żegnać z Rambuttri – z którym zdążyliśmy już się zżyć, i w którym zostawiamy cząsteczkę swojego serca.  Jeśli mam być szczera – to gdybym miała kolejny raz wybierać miejsce na nocleg w BKK – na pewno było by to Rambuttri – może nie ten sam hotel ( choć poza obsługą – nie ma mu nic do zarzucenia) ale na pewno uliczka. Urokliwa, spokojna, choć o krok od najważniejszych zabytków i backpakerskiej mekki – Khao San – ulicy, która wg przewodnika – nie zasypia nigdy – ale tak na prawdę po 24 bywa ledwie żywa ;).
Szwendamy się jeszcze po okolicy sącząc Siam Sato i żegnając się Rambuttri. Jednak w końcu dajemy za wygraną – trzeba się spakować - za parę godzin rozpoczyna się kolejny etap podroży. Kambodża brzmi tajemniczo.

Całość finansowego podsumowania w linku na dole.

 

<<< Do dnia poprzedniego   Podsumowanie finansowe Bangkoku   Kambodża Angkor Wat