FB Dadadesign.pl Cacani.eu Youtube

Zapiski z Kambodży

KAMBODŻA / SIEM REAP / dzień czwarty

Nad ranem obudziła nas olbrzymia ulewa. Przez chwilę, leżąc w łóżku zastanawiałam się – czy jakiekolwiek nasze ubrania będą suche? W końcu nie mamy nieprzemakalnych plecaków, a o tym, by zabrać coś, co zabezpieczy nasze bagaże przed deszczem- nie pomyśleliśmy. Na szczęście – przed naszym wyjściem z hotelu – deszcz się kończy, i moje czarne myśli – razem z nim. Jednak nauczyłam się, żeby na kolejną backpakerską wyprawę jechać już z jakąś sporą folią na plecak.
Autobus do Kambodży miał wyjechać o godzinie 9. Jak się wczoraj przekonaliśmy, trasa komunikacją miejską nie powinna nam zająć więcej niż godzinę. Jednak trzeba być świadomym korków, zwłaszcza z samego rana. Albo po prostu przygotowanym na wszelkie zbiegi okoliczności. Krótkie zakupy w 7eleven po drodze i ruszamy na pobliski przystanek. Mieliśmy rację wychodząc około godziny 7 z hotelu. Bangkok o tej godzinie wydawał się spokojny. Jednak kilka razy autobus stawał przyblokowany na kilkanaście minut. Nie znamy powodu dla którego nikt nie sprzedał nam biletów w środku. Albo biletera jeszcze nie było, albo postanowił jeszcze od rana nie pracować, albo wystraszył się tłumu pasażerów, który w połowie trasy był już znaczny. Tak czy inaczej, trasę z Rambuttri na dworzec pokonaliśmy gratis. Dotarliśmy około 30 minut przed planowanym odjazdem. Z zakupionym wcześniej biletem, udajemy się na odpowiednie stanowisko. Autobus już czeka. Jest w miarę nowoczesny, z wyraźnymi oznakowaniami trasy na bokach.  Nie można przegapić.


Nasz autobus do Kambodży oraz my już usadowieni w środku.

Okazuje się, że razem z nami,  jedzie jeszcze jedna para z Polski. Chętnie wymieniamy się wrażeniami i doświadczeniem zebranym do tej pory. W trakcie rozmowy – wynika, ze nasze plany częściowo się pokrywają, więc istnieje szansa na spotkanie się gdzieś w drodze. 
Ruszamy, i już na starcie przekonujemy się, że wybranie miejsc w naszym ulubionym pierwszym rzędzie nie było najlepszym pomysłem, ponieważ przed samymi nosami mamy ściankę oddzielającą nas od kokpitu kierowców. Przez to mamy znacznie mniej miejsca na nogi i niestety  - jako, że ścianka nie jest przezroczysta, nici z widoków z przodu. 
W trasie dostajemy kanapki, napoje oraz porcje obiadowe. Może nie jest to jedzenie super rewelacyjne, nawet nie jest to w typie cateringu samolotowego ale w miarę smaczne i żadnych rewolucji żołądkowych nie spowodowało. Z całości najbardziej smakował mi dziwny sos rybny. Droga mija szybko choć widoków ciekawych za oknem nie ma. Kiedy zbliżamy się do granicy, rozdawane są karteczki potrzebne do uzyskania wizy.
Zaczyna się etap którego w pewnym sensie się obawiałem. Jako, że transfer autobusowy między BKK a SR był wówczas rzeczą całkiem nową, więc w intrenecie próżno było szukać dokładnych opisów przebiegu trasy i przejścia granicznego.  Przed granicą zjeżdżamy z drogi i zatrzymujemy się przed jakimś budynkiem, kierowca oznajmia że tutaj będą załatwiane sprawy wizowe. Pod skórą czuję przekręt i coś faktycznie jest na rzeczy. Do kierowcy dołączyli miejscowi i z uśmiechem zapraszają by iść z nimi do budynku i załatwiać "formalności". Nie są zadowoleni, że mamy ze sobą już wydrukowane wizy które kupiliśmy przez internet. Nawet kazali sobie pokazać i paszporty i wizy. Większość pasażerów jednak wysiada. Najwidoczniej jednak nie tylko ja podejrzewam przekręt. Angielka która jechała z nami zaczyna się kłócić z miejscowymi, że to nie jest granica i nie pozwoli się oszukiwać. Kierowca usiłuje załagodzić sytuację, ona jednak zabiera w końcu bagaż i opuszcza autobus. Cała sytuacja faktycznie dziwna, z jednej strony wydawać by się mogło,  przecież jedziemy normalnym autobusem na międzynarodowej trasie wiec jaki sens miało by naciąganie pasażerów, a jednak w internecie naczytaliśmy się tyle opisów naciągania przy procedurze wizowej, ze nic nas nie zdziwi – zwłaszcza, że sytuacja, w której się znaleźliśmy – kropka w kropkę przypomina historie z netu. 
Po kilkudziesięciu minutach wszyscy już zakończyli papierkowo - wizowe sprawy. Ponownie ruszamy. Jak się okazuje, do granicy było jeszcze ze dwa kilometry. Przed przejściem wszyscy muszą wysiąść. Ponoć nasz autobus będzie na nas czekał po drugiej stronie. Tylko czy ten sam? (Przecież w Tajlandii mają ruch lewostronny!) I czy będzie czekał? Czy pojedzie? Czy też w końcu my go odnajdziemy lub czy będą na nas szukali? Trochę  wątpliwości nami targa. W sumie niepotrzebnie – jak się okazuje. Przy wysiadaniu każdy z pasażerów otrzymał identyfikator na sznurku, który pozwalał na łatwe wyłapanie nas w tłumie innych turystów. 


Uzbrojeni w takei e-visy (25$) zakupione przez internet nie obawialiśmy się naciągaczy

Dla zaintersowanych tutaj podajemy adres gdzie można aplikować formularz do e-visy. Jak widzę cena wzrosła od ostaniego roku o 2$. Oczekuje się na nią 3 dni i tak faktycznie jest. Zero stresu, tylko sprawdźcie termin ważności wizy.

Dziwny budynek gdzie kilkaset metrów przed granicą pasażerowie wypełniali druku oraz już tym razem prawdziwa budka graniczna do Kambodży

Na przejściu panuje totalne zamieszanie. Trzeba iść przed siebie, lub za tłumem – bo nie ma żadnych znaków – gdzie się kierować. Wszechobecny tumult i żar lejący się z nieba dopełniają sytuacji.Rozum nam podpowiada, by  iść w stronę dużego budynku z flagami Tajlandii. Kierunek ze wszech miar słuszny, bo  jak się okazuje jest to przejście o które chodzi. Tutaj nie czekamy, każdy z marszu dostaje stempel wyjazdowy, klimatyzacja. Jest dobrze. Po wyjściu z budynku trafiamy na ziemię niczyją. Piach unoszący się na drodze. Jakichkolwiek informacji nadal brak. Wokół budynki hoteli i kasyn. Twardo idziemy przed siebie. Nagle ktoś łapie nas za rękę i pokazuje kierunek, w jakim mamy iść – to nasz kierowca – jesteśmy uratowani!  Po kilkunastu metrach spaceru, naszym oczom ukazuje się mały budynek z trzema ścianami ;), wentylatorem, drzewem w środku, dwoma okienkami oraz kolejką jak po papier toaletowy za „komuny”. Jak się okazuje to „brama wjazdowa” do  Kambodży. Tutaj panowie skanują odciski palców, robią fotki i wbijają pieczęcie wjazdowe – oni też nie są zadowoleni że uciekła im łapówka od turystów z e-wizą, i trochę nie wiedzą, co zrobić z naszym zalaminowanym dokumentem, normalnie – powinni wkleić do paszportu, ale taki? Nie da się!. W końcu, po jakiejś godzinie, jesteśmy oficjalnie w Kambodży. Pozostaje odnalezienie autobusu, ale to faktycznie nie jest trudne. Stoi i czeka na nas przy drodze. Z daleka kierowcy machają na nas, wyłapując tych, którzy mają rozdane wcześniej identyfikatory – wiszące na szyi. O dziwo, nie wiem jakim cudem, wszyscy jednak się odnajdują.

Ruszamy ponownie w drogę.

Kiedy opuszczamy Poipet, krajobraz, który do tej pory można było uznać za przynajmniej  miejski, zmienia się diametralnie. Jedziemy jedyną asfaltową droga, wszystkie poprzeczne,  które mijamy to drogi gruntowe. Zresztą, sama trasa prowadząca od granicy do Siem Reap, a potem dalej - do Phnom Penh, była do niedawna w opłakanym stanie, dopiero koniec z rządami czerwonych Khmerów, i coraz większy napływ turystów, sprawił, że drogę wyremontowano.  Nie mijamy prawie żadnych miasteczek. Te kilka domów - a właściwie chatynek na palach, nieraz w skupiskach - po kilka, ale częściej stojących samotnie - trudno nazwać nawet wsiami.


Widoki jakie mijamy po drodze do Sieam Reap


Samochodów osobowych w zasadzie nie widać. Same rowery i skutery. Brak elektryczności czy kanalizacji. Ludzie - w większości nie przekroczyli 30 czy 40 lat. Nieco szokujący obraz. 
W końcu docieramy do celu naszej podróży - Siem Reap. Niestety - ktoś, kto oczekiwałby, iż oficjalny autobus  międzynarodowej linii zatrzymuje się na dworcu, srogo by się zawiódł. Kierowca  autokaru zatrzymał się dokładnie przed lokalnym oddziałem firmy transportowej - niby tylko coś załatwić, ale w rzeczywistości - by sprzedać jak najwięcej biletów powrotnych, czy wycieczek. A przy okazji - by turysta został jak najszybciej złapany przez tuktukowca - który zawiezie umęczonego podróżnika do hotelu, a potem na zwiedzanie Świątyń - ponieważ niestety - okazuje się - że to koniec trasy i dalej nie jedziemy. Obawiam się, że  najpewniej kierowcy tuk tuków muszą płacić spory haracz, za koczowanie właśnie w tym miejscu. W końcu i Tajlandia i Kambodża korupcją stoją, a kto pierwszy złapie turystę, ten zarabia. 
Chwilę po opuszczeniu autobusu zostajemy otoczeni przez kierowców tego najbardziej popularnego środka transportu. Jak któremuś się udało - łapał plecak wycieczkowicza i targał do swojego pojazdu - w końcu, jak jest walizka, to i turysta szybciej się znajdzie. Okrzyk - "Tuk tuk sir, one dolar sir" - był wyjątkowo powszechny. Jeśli wam nie zależy na konkretnej miejscówce - to kierowcy proponują sobie znane hotele, z których to oni mają pewnie płaconą prowizję. Natomiast, gdy wolicie sami wybrać sobie noclegownię, lepiej podać jakąś nazwę, choćby na odczepnego, zostaniecie dowiezieni -  tam gdzie sobie życzycie. Z tego co zauważyłam, to większość małych hoteli stoi na bardzo podobnym, dobrym poziomie - za naprawdę niewielkie pieniądze. 
W czasie drogi do hotelu - zostaniecie wypytani o cel wizyty w Kambodży,  stanowi to preludium do dalszych negocjacji - ustalenia ceny  za wycieczkę do Angor Wat. Bo przecież po nic innego tutaj turyści nie przyjeżdżają…  Mała rada z naszej strony - warto pamiętać, że hotele mają często swoich tuk tukowców, którzy całkiem sprawnie działają, ale jeżeli boimy się, że nie trafi nam się hotelowy kierowca, albo też wiozący nas właśnie człowiek wzbudził naszą sympatię - warto dogadać się by trasa do hotelu była wliczona w ramach opłaty za obwózkę po Angkorze. Cena jak zawsze - zależy od naszych umiejętności negocjacyjnych i obszaru, jaki chcemy zwiedzić - ale kwota 12-15 $ za jeden dzień pracy i małą pętlę, jest raczej standardem - przy którym żadna ze stron nie powinna czuć stratna. Kierowca może zaoferować zorganizowanie wam wody na czas zwiedzania - to zwiększa koszt o około 2 $, ale z doświadczenia wiemy że się opłaca. Przekonaliśmy się o tym następnego dnia. 
Co prawda znajomi odradzali nam wschód słońca nad Angkorem, my jednak decydujemy się, że mimo wszystko chcemy go zobaczyć. Umawiamy się z kierowcą przed naszym gesthousem na 4.30 rano.Ponoć wystarczy wyjechać o tej godzinie, by dotrzeć na czas do świątyni.  Kierowca nie bierze od nas żadnej zaliczki,  jedynie ustalone wcześniej 2 dolary na wodę. W razie co żadna strata. 
Po wcześniejszym researchu na booking com, na nocleg wybraliśmy Tanei Guesthouse, położony blisko mekki turystów w tym mieście czyli Pub Street i Old Marketu - takich kambodżańskich odpowiedników Khao San Road i Rambuttri. W hotelu jest basen, co jutrzejszego dnia okaże się zbawienne, darmowe WiFi w pokojach, a dzięki powszechnej zieleni, panuje spokojna, zaciszna atmosfera relaksu. Obsługa  bardzo miła, wcześniej mailowo umówiliśmy się z szefem, iż odbierze nas z dworca - mieliśmy mu tylko dać znać telefonicznie, że już jesteśmy - ponieważ jednak wysadzono nas w nieokreślonym miejscu - pojechaliśmy tuktukiem.  W samym hotelu można też skorzystać z restauracji - w której ceny  nie odbiegają mocno od tych na mieście. My jednak nie mieliśmy okazji się w niej stołować. 


Patio naszego hostelu, szczerze polecam zresztą po opiniach na booking.com jak widać nie tylko my. Rewelacja

Na dzień dobry dostajemy wilgotne ręczniki i drinki. Rewelacja - nie spotykana w poprzednim hotelu. Malo tego, póki co nie ma mowy  o żadnych pieniądzach. "Zapłacicie przy wyjeździe,nie ma problemu", mówi właściciel dając nam klucze do pokoju. U niego także staramy się dowiedzieć gdzie można zamówić bilety na nocny autobus do Koh Chang. Okazuje się, że na miejscu. Kilka telefonów, chwila negocjacji ceny - pewnie też i jakości autobusu, o czym nie wiemy ;) staje na 19$, wstępnie rezerwujemy bilety, jednak  ustalamy że damy ostateczną odpowiedź wieczorem, chcąc ewentualnie poszukać w mieście innych ofert. 
I już możemy udać się do pokoju. Co nas zdziwiło - obuwie zostawia się na dole - przy recepcji, po całym hotelu chodzi się na bosaka. Buty - na szczęście - nie giną ;). 
Nie spodziewaliśmy się takich warunków za 150 PLN za 2 noce. Olbrzymi pokój, kosz owoców, spora łazienka z zestawem szczotka - pasta ;). I reszta dobrodziejstw, o których wcześniej wspomnieliśmy. Co prawda pewnie dalibyśmy radę dotrzeć na zachód słońca nad Angkorem, ale byliśmy tak zmęczeni, że stwierdziliśmy, że zaliczymy wszystko jutro.  Szybki prysznic, chwila na Skype z ciekawą naszych przygód rodzinką, i pora wyskoczyć na miasto - coś zjeść i rozejrzeć się po lokalnych atrakcjach -w końcu następnej nocy mieliśmy już opuścić Kambodżę.  
Niedaleko naszego hotelu trafiamy na dwie restauracyjki - w garażach - ich hostessy bardzo namawiają nas na kolację właśnie tam, jako, że wydały nam się miłe - obiecujemy wejść do nich w drodze powrotnej. Najpierw - puki jest jeszcze jasno, chcemy się przejść po mieście - pomni ostrzeżeń o problemach z elektrycznością - ponoć tylko główne ulice są oświetlone - a tych w stricte turystycznej części Siem Reap - są dwie. 
Jeśli Tajlandia wydawała nam się tania, to Kambodża okazała się być o prawie połowę  tańsza.  Drinki za dolara, masaże za 3 $, kolacja dla dwóch osób - 6. W Kambodży,  dla turystów oficjalną walutą są dolary i nie ma sensu szukać kantorów, by bawić się w wymianę. Na każdym kroku można skorzystać z tuk tuka (dziwem są turyści tacy jak my, wolący spacer- niż przejażdżkę) czy oferty spa. My jednak postanawiamy zdobyć jakiś prowiant na jutro i zobaczyć co też za cuda można kupić na Old Markecie. 




Jednak zamiast na Old Market - najpierw trafiamy na jego miniaturkę - Night Market - uroczy , obwieszony girlandami światełek, malutki targ z między innymi - rękodziełem. Mimo tych wszystkich  sprzedawców, z których każdy chce coś nam sprzedać, targ nie ma w sobie nic z nachalności wielu rynków, na jakich zdarzało się nam już bywać.


Pub Street lokalna atrakcja i głowna ulica wszelkiej zabawy w Siam Reap / Night Market rynek bez nagabywania

Zakup pamiątek zostawiamy na jutrzejszy wieczór, ale już wiemy, że najpewniej trafimy tu ponownie. W końcu się ściemnia, ale ruch na Pub Street nie maleje, jedni wracają z pracy, inni chcą namówić kogoś jeszcze na wycieczkę - czy to do Angkoru, czy do Tonle Sap - pływających wiosek, albo choćby zaprosić na fish spa, których w okolicy jest pod dostatkiem. Rezygnujemy  jednak z dalszych atrakcji tego wieczoru, w końcu jutro trzeba wstać nad ranem, a my jeszcze nie jedliśmy kolacji. Wracamy do dziewczyn z garażu na naszą pierwszą khmerską ucztę. 
 

Knajpka zdecydowanie lokalna, poza kilkoma typowymi, budżetowymi backpakersami - byliśmy jedynymi turystami w środku.  Wychodzimy z założenia, ze im więcej lokalnych gości, tym lepsze jedzenie! W końcu miejscowi wiedzą, co dobre.  Mnogość dań w menu spowodowała u nas mały zawrót głowy - wyborem Łukasz padło w końcu curry na ostro, a moim - zachowawczo - smażony makaron z kurczakiem. Curry okazało się wyjątkowo ostre ;) dzięki bogu  - dodatkowy ryż donosili w ilościach dowolnych.  Jako dopełnienie kolacji - lokalny browar - Angkor.  


Tak wygląda szczęśliwy człowiek po ostrym curry oraz kolejka Angkoru jako preludium jutrzejszego dnia

Muszę przyznać - że jedzenie było wyśmienite, piwo - całkiem poprawne,  a towarzystwo właścicielki i obsługi - przy naszym stoliku - nie do przecenienia. Wszyscy byli szalenie sympatyczni i a ich zachowanie wynikało nie z chęci zarobku( przynajmniej nie tylko ;) ), a raczej z ciekawości obcokrajowców. Spędziliśmy tam wyjątkowo miły wieczór, i już wiedzieliśmy, że następnego wieczoru - też tu wrócimy. 
Tymczasem - uznajemy, że pora już spać, dobrze, że garażowa knajpka była niedaleko naszego hotelu, bo w ciemnościach jakie panują na ulicach Siem Reap - nie trudno się zgubić.

 

 dzień drugi w Kambodży >>>