FB Dadadesign.pl Cacani.eu Youtube

Zapiski z Kambodży część 2

KAMBODŻA / SIEM REAP -  dzień 5

Angkor Wat / Angkor Tom / Bayon / Baphuon / Phimeanakas / Pałac Królewski / Ta Phrom 



O nieludzkiej godzinie 4 rano dzwoni budzik.  Nie ma mowy o dalszej drzemce. Za pół godziny jesteśmy przecież umówieni z naszym kierowcą.  Ja wiem, wakacje i tak dalej, ale uparłam się koniecznie, że chcę zobaczyć wschód słońca nad Angkorem, oraz upolować chyba najbardziej popularne ujęcie świątyni i zaróżowionego nieba – odbijające się w fosie okalającej budowlę.
Kiedy wychodzimy z hotelu, jest jeszcze ciemno, na szczecie – tuk tuk już czeka. Wsiadamy i ruszamy. Niby wg. mapy – z miasteczka – do bram biletowych – nie jest daleko ( jakieś sześć kilometrów), jednak jedziemy w chłodzie poranka dobrych kilkanaście minut. Kolejka do kas jest znośna. Można wykupić bilety na dzień, trzy dni i cały tydzień zwiedzania – odpowiednio w cenie 20$, 40$ i 60$ Biletów wielodniowych – nie trzeba wykorzystywać od razu – te trzydniowe– ważne są tydzień,  a tygodniowe – aż miesiąc, czyli zwiedzanie parku archeologicznego  - można rozłożyć sobie na dłuższy okres czasu. Aby uniknąć fałszerstw czy odsprzedawania biletów między turystami –  wprowadzono ich personalizację. Każdy bilet jest imienny i musi zawierać zdjęcie posiadacza – fotografie robione są przy kasach.  Co ważne – a) bilety wymagane są tylko od obcokrajowców, Kambodżanie nie płacą za wstęp na teren parku, b) bilety można kupić tylko w kasach – i żaden guest house czy agencja turystyczna - nie mają praw do ich sprzedaży.
Kiedy już dostaliśmy swoje przepustki, wracamy do tuk tuka i jedziemy pod Angkor Wat. Kiedy widzimy setki małych motorynek z przyczepkami, mamy stracha, że w tym masie nie znajdziemy naszego kierowcy – ale bez obaw – on na pewno znajdzie nas.

Angkor Wat
Bardzo często świątynia i park są mylnie uważane za jedno, ale tak naprawdę sam Angkor to jak już wspomniałam -  olbrzymi obszar -  ponad 400 km2 i niemal 100 świątyń – przynajmniej tych, o których wiemy. A ile jest jeszcze takich, które nadal zostają ukryte w dżungli?   Między IX a XV wiekiem była to stolica Imperium Khmerskiego – o czym mówi nam sama nazwa – bowiem Angkor – to khmerska forma słowa „nokor” oznaczającego „stolicę” albo „święte miasto”.  Natomiast „Wat” –  to „świątynia” - we wszystkich krajach Indochin ale też i w min. Brimie i Tajlandii. Czyli Angkor Wat oznacza mniej więcej - miejską świątynię.




Wzniósł ją Surjawarmana II w XII w.n.e. – ku czci hinduskiego boga Wisznu. I też w hinduistycznej tradycji została ona zbudowana.  Otaczająca  ją fosa symbolizuje mityczny ocean oblewający ziemię, mury – siedem łańcuchów górskich, a główna świątynia z wierzchołkami przypominającymi kwiaty lotosu -  miała obrazować świętą w hinduizmie  górę Meru –  centrum wszechświata. I jak na centrum wszechświata zbudowano ją dokładnie na przecięciu linii wyznaczających wschód, zachód, północ i południe. 
Kiedy przekraczamy fosę,  stwierdzamy, że wczesna godzina sprawiła, iż Angkor  Wat można zwiedzać niemal samotnie ;) A już na pewno nie trzeba mocno polować na ujęcia bez niechcianych turystów w kadrze.
 Początkowo szukamy sobie najlepszego miejsca do obserwacji wschodu słońca, ale to, gdzie siedzimy – wydaje nam się nieodpowiednim.  Siedzimy na schodach przy głównej bramie, przed nami spory obszar zieleni i pozostałości bibliotek, a dopiero daleko, daleko – staw i główne zabudowania.  Zbieramy się, najpierw obchodzimy dostępne nam fragmenty muru obronnego, potem jeszcze biblioteki, w końcu kierujemy się ku stawkowi, gdzie zbiera się spora grupka fotografów. To jest właśnie to miejsce, gdzie należało się ustawić, by złapać ów słynny kadr. Niestety. Po pierwsze – aby staw był obszerniejszy (czyli więcej Angkor watu w odbiciu ;) ) – należy przyjechać po porze deszczowej – my przyjechaliśmy w samym szczycie suszy, a po drugie – ponoć - ustawienie świątyni w ten a nie inny sposób (czyli w kierunku zachodu) powoduje, że by móc obserwować niesamowita grę świateł i kolorów o wschodzie  - należy trafić do Angkoru – w okolicach albo 20 marca, albo 22 września.  No cóż – z różowego wschodu słońca nici – jesteśmy o miesiąc za późno.
Wchodzimy do wewnątrz. Ściany pokryte  reliefami – dziesiątkami tysięcy postaci, historiami z mitologii hinduskiej i hinduskimi eposami Ramajany i Mahabharaty oszałamiają. Na każdym kroku uśmiechają się do nas półnagie Apsary, przed złem strzegą nas postacie Kala ( osobiście – moje ulubione), a do tego obserwujące nas węże Naga o siedmiu głowach . 



Kiedy docieramy do najwyższej wieży – kolejka by wejść na jej szczyt nas zaskakuje – do otwarcia zostaje jeszcze kilkanaście minut. Karnie stajemy na końcu. Niestety – po odstaniu swojego – okazuje się, że jestem nieodpowiednio ubrana. Konieczne są spodnie ! przynajmniej do pół łydki, do tego zakryte ramiona  i żadnych dekoltów.  Nic nie da chusta czy spódnica. Przez swoje szorty – musze zostać na dole. Łukasz się wspina. Ze mną zostaje jeszcze spora grupka – ograniczeń bowiem jest więcej – gorszy stan zdrowia, bardziej podeszły wiek, czy też ciąża – wykluczają zwiedzanie świątyni. Za to mogę obserwować grupkę mnichów, którzy również przyszli zwiedzać (nawet mam okazję robić za ich „nadwornego” fotografa), oraz kolorowe tancerki w strojach postaci z płaskorzeźb – szykujące się na przybycie coraz liczniejszych grup turystów.
Mogę tylko żałować, nawet nie kolejnego buddy w świątyni, ale widoku, jaki roztaczał się na dżunglę. Zieloność po horyzont. Dopiero tutaj widać, jak bardzo wdarła się ona do tego niegdyś milionowego miasta.



Przed wyjściem, decydujemy się jeszcze na złożenie drobnej daniny na świątynię – w zamian za dobrą wróżbę.  Świątynny opiekun odprawia nad nami modły, z których daje się zrozumieć jedynie „kocio kocio” (lubimu koty – to nie może być nic złego w takim razie) i zawiązuje na naszych nadgarstkach czerwone niteczki, taki symbol mający odpędzać złe duchy.  Cały rytuał kończy dmuchnięcie na nadgarstek. Po wszystkim dziękujemy w tradycyjny buddyjski sposób.  Później jeszcze kilka razy spotkaliśmy takie atrakcje dla turystów, jednak tylko tam, w murach Angkor Wat, w wykonaniu Mistrza, wydawał się on prawdziwy.



W końcu postanawiamy ruszyć dalej. Słońce powoli wznosiło się coraz wyżej, i coraz wyżej wędruje też słupek rtęci w termometrach.

Angkor Tom / Bayon
Kolejnym naszym celem jest  Wielkie Miasto Angkor Tom i świątynia Bayon – miejsce o 216 twarzach.  Choć tak na prawdę – o jednej.  Historycy do dziś spierają się – czy jest to Dżajawarmana VII – władca, który rozpoczął w XII wieku budowę nowej khmerskiej stolicy – Angkor Tom – czy też  bodhisattwa współczucia – Lokeśwara – którego ziemskim wcieleniem uznał się właśnie  wspomniany Dżajawarmana. 




To za jego czasów Imperium Khmerskie przeszło niesamowity rozkwit i transformację zarówno kulturalną, jak i religijną. Głównym nurtem religijnym został buddyzm, wypierając hinduizm. Ale w zwiedzanej przez nas świątyni – obie te religie – się mocno przenikają.  Zresztą podobnie jak Angkor Wat – Bayon zbudowany jest na wzór Góry Menam.  Jednak odmiennie od niej – nie ma ani sporych otwartych przestrzeni, ani nie został otoczony murem. Zwiedzając możemy zagubić się w wąskich uliczkach między poszczególnymi budynkami  - których ściany pokryte są jedenastoma tysiącami płaskorzeźb. 



Reliefy te są doskonałym źródłem historii Imperium Khmerskiego. Nie tylko opowiadają o ważnych momentach (np. zwycięstwo władcy nad Czamami nad jeziorem Tonle Sap) , ale też przedstawiają codzienne życie mieszkańców. 
Mimo, że całość jest piękna – to na mnie największe wrażenie zrobiły jednak twarze Lokeśwary – ten łagodny, pełen spokoju, nieco enigmatyczny uśmiech, niosący obietnicę poznania jakiejś tajemnicy. Zupełnie nie umiem zrozumieć osób, które piszą, że twarze są zimne, surowe, wprawiają w niepokój. Ja pod czujnym okiem buddy – czułam się bezpiecznie, jak by właśnie Lokeśwara odkrywał prze de mną odwieczną tajemnicę nirwany.



Ponoć za czasów świetności miasta – twarze były powleczone złotem, jestem ciekawa, jak olbrzymie wrażenie musiały robić wówczas, skoro nawet teraz – zarośnięte mchem i pokryte patyną czasu – onieśmielają.

Angkor Tom/ Baphuon/ Phimeanakas /Pałac Królewski
Po wyjściu z Bayonu, kierujemy się w stronę Pałacu Królewskiego i świątyni Baphuon. Ten drugi – został otwarty dla zwiedzających dopiero w 2011 roku. Wcześniej – w latach 70tych – świątynia została doszczętnie rozebrana przez francuskich archeologów – by Ci mogli każdy kamień osobno – oczyścić – a potem złożyć całość. Niestety - w międzyczasie nadeszły rządy Czerwonych Khmerów – ekipa archeologów została odesłana do domu, a cała dokumentacja dotycząca świątyni –spalona  (zresztą całe materiały dotyczące Angkoru została wówczas zniszczona). Reżim Pol Pota odszedł, a odbudowa zgruzowanej świątyni  - bez jakichkolwiek planów – trwała jeszcze wiele lat.



Ja oczywiście znów nie zostałam wpuszczona, Łukasz poszedł sam. Mnie pozostał odpoczynek w cieniu i obejście sanktuarium dookoła.
Świątynia – ponoć nadal jest czynna, wewnątrz znajdują się pozostałości wielkiego – ponad 40 metrowego posągu buddy. Pozostałości – bo posąg ponoć posłużył mnichom jako … materiał budowlany.
Dalsze kroki kierujemy w stronę Nieba. Albo Pałacu Bogów – jak kto woli. Bo tak właśnie należy tłumaczyć nazwę  Phimeanakas. Żeby się na nią dostać – trzeba pokonać dość strome i mało bezpieczne schody – nie polecam osobom z lękiem wysokości. Na górze znajdują się ruiny kamiennej galerii otaczającej zburzoną wieżę – prasat – z kopułą pokrytą złotem. Z samą świątynią wiąże się legenda o królu związanym z dziewczyną o korpusie węża Naga. Ponoć, za każdym razem, gdy Król udawał się do swojej królowej, czy też jednej z konkubin – musiał odszukać Nagini. Ilekroć mu się nie udało – była to zapowiedź złych czasów dla królestwa. Może jest w tym ziarno prawdy – w końcu Imperium przetrwało zaledwie 5 wieków?



Idąc wzdłuż muru docieramy w końcu do pozostałości po Pałacu Królewskim -  tarasów – Trędowatego Króla i Słoni .  Jak łatwo się domyślić – nazwy pochodzą od zdobiących je reliefów i rzeźb.
Ten pierwszy – mniejszy – ma jedynie 25 metrów. Główną jego postacią jest Jama – hinduski bóg śmierci, choć dopatruje się w nim postaci trędowatego króla – niestety - nie wiadomo którego, zwłaszcza, że trąd był dość powszechną chorobą u Khmerów. Okalające go wysokie muyr, w całości pokryty płaskorzeźbami bogów, węży Naga i różnych potworów morskich robi ogromne wrażenie. Za pierwszym, jest 2.gi – przez co całość tworzy swoistego rodzaju labirynt, w którym pozwalamy się sobie zagubić. Tak naprawdę nie wiadomo – jakie było przeznaczenie tego miejsca – dość prawdopodobna jest teoria, że służył do kremacji zwłok władców czy też jego rodziny. Ale oczywiście istnieje też romantyczna legenda – o tym – iż pod tarasem znajdowało się miejsce, w którym więziono trędowatego władcę  - połączone z pałacem tajemnymi korytarzami, którymi miały przemykać żony władcy – by spotkać się ze swoim ukochanym – teoria mało prawdopodobna – choćby ze względu na to, że trędowaci w Imperium Khmerskim nie byli izolowani od reszty społeczeństwa. 



Od strony południowej z tarasem Trędowatego sąsiaduje Taras Słoni  - tu już nie ma wątpliwości co do tego, iż służył on głównie jako miejsce do audiencji oraz przyjmowania defilad wojskowych.  Prawie 400 metrów płaskorzeźby i ponad 800 metrów muru. I wszędzie słonie. Wg mnie – najpiękniejsze są te usytuowanie przy schodkach wiodących na taras – a zwłaszcza ich misternie zdobione trąby – wciągające wodę i kwiaty lotosu.
 Jest tak gorąco, że nie mamy siły przejść całości. Powoli zaczynają nam się mieszać z upału obejrzane rzeczy, jedynym naszym pragnieniem jest cień i zawartość naszej tuktukowej lodówki. Na pożegnanie machamy słoniowym trąbom i postanawiamy odszukać naszego kierowcę. Wleczemy się noga za nogą do pobliskiego skupiska restauracyjek i sklepików, mamy podejść do konkretnego – którego szefowa jest kuzynką tuktukowca – ma nas dalej pokierować. Przynajmniej w teorii. W praktyce jesteśmy najpierw nagabywani przez miejscowe dzieciaki do zakupu pocztówek i wody, a przez „kuzynkę” do zjedzenia obiadu, kiedy odmawiamy, nie jesteśmy długo nagabywani, jest tu tylu innych turystów, ze na bank ktoś chętny się znajdzie, nie warto tracić energii na nas ;).
Kiedy trafiamy do tuk tuka – kierowca jest w trakcie rozgrywek karcianych. Dajemy mu jeszcze trochę czasu na dokończenie partyjki – sami zapadając się na kanapie w przyczepce. Cień, zimna woda i bułka z bananem – nieco przywracają nas do życia. Samo południe w kwietniu to nie jest najlepsza pora na zwiedzanie Angkoru. 

Ta Phrom
Po jakichś 15 minutach jazdy po dżungli docieramy do ostatniego punktu naszego dzisiejszego planu zwiedzania – świątynia Ta Phrom – coraz częściej znana jako Tomb Rider Temple.



Kiedy wchodzimy za bramy świątyni, mam wrażenie, że cofnął się czas. Pewnie trochę tak wyglądał Angkor kiedy 150 lat temu Henri Mouhot trafił tam po raz pierwszy.  Niesamowita lekcja pokory, jaką daje nam natura. Drzewa wyrastające z dachów, konary spływające niczym wosk z poszczególnych budynków, i korzenie wciskające się w każdą szparę. Dżungla upomniała się o swoje przez te wszystkie lata.  W większości dostępnych dla turystów świątyń, udało się wykarczować roślinność, bez większej szkody dla zabytku, tutaj – nie ma takiej możliwości. Kamienie i las – stanowią jedność.
 Łowcom kadrów … wbrew pozorom - nie jest łatwo. By zdobyć to jedno jedyne ujęcie z magicznego zakątka – odczekujemy dobre pół godziny, obserwując niekończące się grupy turystów i napawając się przy okazji atmosferą świątyni. 



Teraz trudno w to uwierzyć, ale 800 lat temu w Ta Phorm -  wówczas zwanej klasztorem  Rajavihara – na stałe mieszkało  18 wyższych kapłanów, 2740 zwykłych, 2232 nowicjuszy oraz 615 tancerek.  Dodatkowo do ich obsługi zatrudnionych było  3140 mieszkańców z okolicy, a na potrzeby klasztoru pracowało prawie 80 tysięcy wieśniaków w należących do niego 3140 wsiach! Źródła historyczne mówią też o bogactwach, jakie przechowywano  świątynnym skarbcu – ponad 500 kg złota,  5 ton srebra, 35 diamentów, 40 620 pereł, 4540 kamieni szlachetnych, 876 chińskich zasłon, 512 lektyk z jedwabiu , 523 parasole i… 2387 szat do ubierania posągów! Obecnie wierni  nadal  składają ofiary, a posągi  Buddy ubierane są w pomarańczowe szaty. Jednak nawet w ułamku promila nie oddaje to atmosfery z lat świetności klasztoru.



Po ponad 10 godzinach  zwiedzania jesteśmy już tak wyczerpani upałem, że choć z poczuciem niedosytu, to mimo wszystko z  niekłamana ulgą, udajemy się w poszukiwaniu naszego transportu, by udać się do hotelu.  Kiedy mkniemy już drogą powrotną, obiecujemy sobie kiedyś tutaj wrócić, tym razem na dłużej – sprawdza się ostrzeżenie z forum „jeden dzień to za mało na Angkor!”. Zdecydowanie za mało.



Z perspektywy czasu – nieco żałujemy, że po chwili relaksu w przyhotelowym basenie i regeneracyjnym posiłku – nie wsiedliśmy w tuk tuka – by wrócić na zachód słońca  – w końcu bilety ważne były tego dnia – aż do  zamknięcia parku – ale.. mądry Polak po szkodzie.
Trudno. Reszta dnia mija nam na moczeniu umordowanych odwłoków w słonej wodzie basenu, zakupach souvenirów, kolacji – tradycyjnie w Phai San – gdzie odbywaliśmy nocne nie tylko – Polaków ;) rozmowy.


odpoczynek w basenie hostelowym i widok z naszego piętra / ulice Siam Reap


Rewelacyjne danie Lock Lack w naszej ulubionej knajpce Phai San BBQ

Tam też zostałam uświadomiona, ze czerwony sznurek na naszych nadgarstkach, to nie tylko  atrakcja dla turystów, ale prawdziwy talizman.
Ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Ostatnie drinki za dolara i pora się pakować. Przed nami nocna wyprawa na Koh Chang – wracamy do Tajlandii.  Ale to już temat na kolejną opowieść.


PODSUMOWANIE

  • Hotel Tanei Guesthouse jak najbardziej polecamy 2 noce 48$ - bardzo blisko do Pub Street, sam hotel czysciutki, fajna relaksująca zieleń w patio, basen choć ze słoną wodą.
  • Obiad w ulicznej knajpie Phai San BBQ pomiedzy hotelem a Pub street od 1.5 / 2 do 2.5 $ za danie.
  • Mała puszka piwo Angkor  0.75 $ ale i tak liczą 1$ drinki także po 1 $
  • Zgrzewka wody 12 x 0.5 l - zakupione przez tuktukowca wiozącego nas do Angkoru 2 $
  • Wiza do Kambodży zakupiona przed wyjazdem przez internet 25$ plus 3$ jakieś opłaty.
  • Bilet do Angkor Wat - jednodniowy - 20$
  • Wynajęcie kierowcy Tuk tuka na cały dzień - 12 $ po delikatnym targowaniu.
  • paczka chleba tostowego i kilogram bananów w sklepiku - 1,25$ ceny naklejone bez targowania.


W sumie z wizami, biletami i pozostałymi opłatami dwa dni spedzone w Kambodży wyniosły nas około 170 $
nie licząc biletów autobusowych BKK >SR oraz SR >>Koh Chang pierwsze kosztowaly po 700TBH / 70 zl Drugie 19 $


  <<< powrót do dnia poprzedniego