FB Dadadesign.pl Cacani.eu Youtube

zapiski z Tajlandii część2

Na skróty  Wylot   Dzień piewszy   Dzień drugi   Dzień trzeci   Podsumowanie finansowe

TAJLANDIA / BANGKOK / dzień 1

Jako, że nie wiedzieliśmy jak zareagujemy na taką różnice czasową i ponad 24 h w podróży, pierwszy dzień w naszych planach postanowiliśmy przeznaczyć raczej na kulinarną ucztę i spokojne spacery po okolicy, niż aktywne zwiedzanie. Ale jako że nasze organizmy dość szybko się zregenerowały, a my w nocy zdążyliśmy już poczynić pewien rekonesans, uznaliśmy iż szkoda marnować dnia – idziemy w miasto!
Na miejscówkę naszego pobyt w Bangkoku wybraliśmy Wyspę Rattanakosin – czyli Stare Miasto Królewskie. Stąd na dobrą sprawę – do większości zabytków (a nawet na upartego do China Town) można dojść na piechotę, albo dopłynąć tramwajem wodnym – co po jakimś czasie – stało się naszym ulubionym sposobem podróżowania po mieście. Wychodzimy z hotelu, w porównaniu do dzisiejszej nocy ulica wydaje sie leniwa, spokój i cisza. Nie ma straganów ze wszystkim i niczym. Jadłodajnie powoli się rozsrawiają. Salony masażu pozamykane. Jedyne czynne 7eleven czyli taka nasz "Żabka" tylko trochę lepiej zaopatrzona i czynna 24h/ na dobę. Phad Thai i naleśniki z bananenm plus woda i krótki rzut oka na mapę przy śniadaniu. Wg niej -  najbliżej nas znajduje się świątynia Wat Mahathat, która też staje się naszym pierwszym celem.  Jednak zanim do niej docieramy, jesteśmy mokrzy jak po deszczu. Idziemy wąskimi uliczkami na skróty w strone parku Sanam Luang który jest obok naszych światyń. Żar leje się z nieba a idąc skrótami omineliśmy wszystie sklepy z wodą teraz przed nami park i na horyzoncie ani jednego sklepu, gdzie można by kupić wodę czy ochłodzić pod klimatyzatorem. Kiedy docieramy do murów Wat Mahathat przy ulicy parkują dziesiątki autobusów turystycznych na chodzie z któych silników bucha gorące powietrze. Masakra no ale klima musi działać! Jak turyści wrócą ma być chłodek! Rwetes niesamowity, dziesiątki japończyków pod parasowalami,  jedni kogoś szukają, inni przepychają do autobusów a jeszcze inni robią sobie obowiązkową fotkę na tle WSZYSTKIEGO. W tym amoku trudno znaleźć wejście do świątyni. Wiemy, ze przecież TU jest, widzimy jej budynki przez ogrodzenie,  ale wejścia nie możemy znaleźć. Przy okazji odkywamy gdzie znajduje sie targ amulatów, przynamniej ta część turystyczna. W końcu, po kolejnej rundce do okoła, udaje nam się dostać na plac przy świątyni jakimś bocznym wejściem właśnie od strony targu amuletów. Co prawda absolutnie nie wygląda to jak oficjalna brama, i niepewni czy nam wolno tędy chodzić podpytujemy jakiegoś mężczyznę z bronią ( pewnie ochrona albo tajniak?) – czy to tutaj, ten zrezygnowany patrzy na nas – i wpycha do środka. ( jak się później okaże – pytanie o drogę jakiegokolwiek Taja – mija się z celem, albo nie rozumie po angielsku, albo zna pod inną nazwą, albo nie wie gdzie – ale przecież nie przyzna się do tego – bo to afront – i pokieruje „na Berdyczów”).
No ale po pierszych problemach logistyczno kierunkowych jesteśmy na miejscu. Jeśli chcecie poczuć prawdziwy klimat buddyjskiego ZEN – to właśnie tutaj.  Wat Mahathat jest jednym z dwóch najważniejszych miejsc studiów filozoficzno – etycznych. Po wejściu na teren świątyni przeżywamy szok – na zewnątrz koszmarna wrzawa i tłok – tutaj, ulga, cisza, spokój, delikatne odgłosy dzwonków poruszane podmuchami wiatru i zieleń. Zero turystów.




Kliku wiernych, którzy przyszli złożyć ofiarę w jakiejś sobie znanej intencji.  Przez dwie godziny które tu spędzamy, dopiero pod koniec mijamy pierwszą ( i jedyną!) zagubioną turystkę. Jest tu na tyle spokojnie cicho i bezturystycznie że na początku myślimy że pomyliliśmy miejsca. Porównuje wnętrza i budynki z wydrukami... no nie jednak to jest to.



W tym miejscu faktycznie można zreperować skołatane nerwy i pobyć samemu z sobą. A jak ktoś ma ochotę, to mnisi na miejscu organizują, także dla cudzoziemców, kursy medytacji.



Wat Mahathat w swej okazałości. Tutaj można było faktycznie zaznać ciszy i zbawiennego cienia.

Droga do Wat Mahathat nauczyła nas pierwszej, podstawowej zasady białego turysty: „zawsze miej w zasięgu wzroku 7eleven”.
7eleven – to sieć sklepików – coś w rodzaju naszej „żabki”, ale przede wszystkim – miejsce wytchnienia i wodopój. Sklepy są właściwie na każdym rogu, i przy tym zagęszczeniu nie ma większego sensu noszenie przy sobie sporych zapasów wody. Jedna, max dwie butelki 0,5 na naszą dwójkę wystarczała na trasie „od sklepu do sklepu”. Cena jest śmieszna – bo najtańsza woda kosztuje za butelkę półlitrową 6 BTH – czyli nasze 60 groszy. Dodatkowo dostaniemy obowiązkowo – reklamówkę i słomkę. Tutaj wszystko pakuje się w reklamówki, niech żyje ochrona środowiska!
Pomni faktu, że tam, skąd przyszliśmy nie było żadnego sklepu, ani nawet ulicznego straganu, ruszamy w przeciwnym kierunku -  w stronę rzeki Chao Phraya, tak by trochę od tylu, dojść do Pałacu Królewskiego i Wat Phra Kaeo. A przy okazji ominąć piekło japońskich turystów i ich rozgrzanych autokarów. Po drodze można spokojnie przyjrzeć się targowi amuletów lub zaszyć się w ocienionych uliczkach między nadrzecznymi straganami. Dzisiaj jednak chcemy w miarę szybko dotrzeć do Pałacu Królewskiego, ale postanawiamy tu wrócić nazajutrz.
Mniej więcej - na przeciwko głównego wejścia do kompleksu pałacowego  wypatrzyliśmy sklep 7eleven – w którym radzę zaopatrzyć się wodę, bo zwiedzanie – oczywiście w zależności od indywidualnych upodobań i tempa -  to przynajmniej ze trzy godziny. W środku co prawda jest punkt z wodą pitną, gdzie każdy może uzupełnić zapasy (za free),ale a) trzeba mieć własny podajnik, b) woda niby mineralna, ale ze zbiorowej butli, w sumie można mieć pewne obawy przed spożyciem.
Pamiętając, co widzieliśmy w filmie „Miejski przekręt w Bangkoku” – oczekiwaliśmy chmary naciągaczy, z których każdy będzie twierdził, ze właśnie dzisiaj pałac jest nieczynny – czy to z powodu „święta Buddy” czy też „niespodziewanej wizyty Króla”, jednak nic takiego nas nie spotkało. Ponoć takie akcje są na porządku dziennym – a panowie naciągacze z chęcią zawiozą biednego turystę do innej, mało znanej, ale wyjątkowo pięknej świątyni,  po drodze zahaczy się tylko o sklepu z kamieniami szlachetnymi, biżuterią, garniturami, butami „abibas”, elektroniką za 30% ceny itd. itp. Do świątyni oczywiście też się trafi, ale na samym końcu, i może już być… zamknięta ;) Aby nie dać się nabrać na takie sztuczki =- warto pamiętać, że zarówno Pałac jak i kompleks świątynny – czynny jest codziennie – zresztą – niedaleko wejścia wisi baner „Pałac otwarty każdego dnia!”, a na drzwiach wypożyczalni strojów – mała karteczka „nie ufaj nieznajomym” ;). Tak tak – wypożyczalnia strojów – bo na całym terenie kompleksu obowiązuje odpowiedni ubiór – zakryte ramiona i kolana. Czyli długie spodnie lub spódnice, i żadnych koszulek bez rękawów. Warto mieć w torbie swoje ciuchy, bo te wypożyczalniane nie dość, że są grube, to bywają nienajczystsze. Kiedyś pokutowała jeszcze wersja z pełnym obuwiem, ale podczas naszej wycieczki widziałam sporo osób w klapkach i sandałach. Nikt ich z drogi nie zawracał.



Cena biletu dla turysty zagranicznego w 2013 roku wynosiła 500 BTH. Dla Taja o ile dobrze pamiętam 1/10 tego ;) W ramach tej opłaty możemy zwiedzać tak zwany „Pavilion Of Regalia” czyli „pawilon insygniów władzy”, pałac tekowy Vimanmek (mieści się w innej części miasta) oraz oczywiście cały kompleks świątynny i teren Pałacu Królewskiego. Do samego pałacu nie wchodziliśmy, i nawet nie jestem pewna czy można go zwiedzać – ale byliśmy już tak zmęczeni, że nie chciało nam się dopytywać, a  do tego nadchodziła godzina zamknięcia, i ochrona zaczynała już powoli pilnować, by wszyscy goście kierowali się w stronę wyjścia ;).


Pałac Królewski z perspektywy skweru Saanam Luan / Po przejśćiu prez bramki / i dorga w stronę kasy

Trudno powiedzieć, by jakakolwiek świątynia w BKK grzeszyła skromnością, ale to co było dane nam zobaczyć tutaj – nazwałabym prze-przepychem. Kompleks jest olbrzymi i przepiękny. Złoto i kolory naprawdę oszałamiają. Nie wiem, co bardziej mnie zachwyciło, czy kolorowe giganty strzegące wejść, czy też może złota chedi, czy wszystkie malowidła na ścianach, czy też cała kaplica ze Szmaragdowym Buddą?



Samego Buddę – który wcale nie jest szmaragdowy a z jadeitu – dość trudno wypatrzyć – jest niewielki – ma około 75 cm, i ustawiony dość daleko od wzroku turystów. Wewnątrz kaplicy nie wolno ani filmować, ani robić zdjęć, jedyna szansa – to teleobiektyw z mocnym zoomem i próba strzelenia zdjęcia nad głowami turystów – stojąc na zewnątrz.  Dokładnie za to można przypatrzeć się kopiom posążka, które znajdują się w „pawilonie insygniów władzy” – od którego radzę zacząć zwiedzanie. Prezentują one stroje Buddy na każdą porę roku – 2 z nich są oryginalne, trzeci – to kopia szaty, jaką w danej chwili Szmaragdowy ma na sobie.
jeśli mam być szczera – to chyba właśnie Szmaragdowy Budda zrobił na mnie najmniejsze wrażenie.



Przed wejściem do świątyni Szmaragdowego Buddy należy tak jak przed każdą inna świątynią zdjąć obuwie, nie zostawiając go na słońcu. Wnętrze światynii i sam Szmaragdowy Budda

Znacznie ciekawsze wg mnie, jest samo otoczenie świątyni, warto zwrócić uwagę na trzy budowle w północnej części pokazujące ewolucje sztuki buddyjskiej. Pierwsza z nich, z daleka wyglądająca jak kopuła odlana z litego złota, to Phra Si Rattana Chedi (wspomniana przeze mnie złota Chedi), XIXwieczna pagoda w której wg wszelkich doniesień znajdują się prochy Buddy. Dalej widoczna - biblioteka Phra Mondop (niestety niedostępna dla turystów) oraz Royal Pantheon który otwarty jest raz w roku dla zwiedzających – 6 kwietnia  - w rocznice koronowania Ramy I. Widać musimy jeszcze tu wrócić.



Szczegóły, szczegóły, szczególy i zdobienia, czyli kolorowy przepych i piekno dekoracji świątynnych.

 Za pagodami czeka niespodzianka. Już teraz możemy się przekonać jak będzie wyglądał cel naszej nadchodzącej wyprawy. Na jednym z dziedzińców mieści się Angkor Wat w miniaturze. Legenda głosi, iż jeden z władców zarządzał przeniesienia oryginalnej świątyni do Bangkoku, jednak na szczęście udało mu się to wyperswadować, wystarczyć musiała jedynie miniatura. Jest to bardzo dobre miejsce by  przyjrzeć się trzem stylom architektury, Khmerskiej, Tajlandzkiej i Chińskiej.


Miniatura Angkor Wat
Niestety, na samym początku – popełniliśmy błąd, i zapomnieliśmy o zakupie zapasu wody, zresztą nie sądziliśmy, że aż tyle czasu zejdzie nam na myszkowanie po zakamarkach pałacu. Ja co prawda skorzystałam z ogólnodostępnego źródełka, ale Łukasz miał ostre obawy i wolał nie ryzykować. Nawet chwila odpoczynku pod Złotą Chedi nie pomogła. Upał doprowadził nas do skraju wyczerpania ;). Już ostatkami sił kierujemy się na część Pałacu Królewskiego, gdzie nawet nie mamy siły wyciągać naszych aparatów fotograficznych – „ku pamięci” kręcimy tylko filmiki „idiotkamerą”. Zresztą powoli dochodzi 17 – godzina zamknięcia i pora zbierać się do hotelu.


Nie można zapominac że tern światyń jest nadal czynny "duchowo", Tajowie przychodzą tutaj dzień w dzień pomodlić sięi złożyć ofiary. W tłoku turystów trzeba pamiętać o tym i uszanować



Na sam koniec jeszcze zestawienie pięknych wykończeń dachów świątynnych



Zdecydowanie doceniamy bliskość naszego hotelu. Po kilkunastu minutach marszu docieramy do pokoju, a stamtąd na dach naszego hotelu.  Zdążymy się jeszcze popluskać w basenie. Szkoda, że tej przyjemności można zażywać  tylko do 18:00. To jest kompletne nieporozumienie, po całym dniu zwiedzania w tych temperaturach, basen powinien być czynny choć do 20:00.
Wieczorem postanawiamy przejść się po naszym Rambuttri i zobaczyć jakie też przyjemności nam zaoferuje.
Na kolację wybieramy tym razem inne miejsce oddalone troche bardziej od naszego hoteliku, jest w czym wybierać bo miejsc do zjedzenia o tej porze jest rozstawionych na ulicy bez liku. Zamówiamy tym razem Phad Thai z mikro suszonymi krewetkami oraz TomYum z kurczakiem. Zupa rewelacyjna, pełna smaku i aromatu, wszystko ze świeżych składników. To, co jemy w Polsce nawet nie stało obok zaserwowanego nam właśnie zżarcia. Rewelacja kosztująca 60 TBH ( czyli nie całe 6!! PLN) za oba dania.



rewelacyjna TomYum za 30 THB, tajemnicze grzybki z bardzo ostrym sosem -10 THB oraz PhadThai - przebój wyjazdu - 30 THB

Po kolacji  postanawiamy zafundować sobie masaż. Miejsc od wyboru – do koloru. Salony rozstawiają tutaj stoiska na ulicach, każdy kusi jak może – czy to milszą obsługą nawołującą do skorzystania z oferty, czy też wygodniej/czyściej ;) wyglądającymi leżakami , ceny wszędzie zbliżone. Decyzja zależy tylko od osobistych preferencji. Wybieramy miejscówkę, wcześniej wstępujemy jednak do 7eleven po dwie puszeczki piwa Chang ( 28THB?), które relaksując się na leżakach będziemy spożywać. No czy może być lepsze zakończenie dnia? Piwko, masaż, wieczór w ciepełku - esencja relaksu.

<<< Przygotowania i lot Warszawa / Doha / Bangkok   Podsumowanie finansowe Bangkoku    Kolejny dzień zwiedzania Bangkoku >>>