FB Dadadesign.pl Cacani.eu Youtube

zapiski z Tajlandii część3

Na skróty  Wylot   Dzień piewszy   Dzień drugi   Dzień trzeci   Podsumowanie finansowe

TAJLANDIA / BANGKOK / dzień 2

Kiedy kolejnego ranka wybraliśmy się na śniadanie, czekała nas niespodziewana atrakcja. Poprzedniej nocy na Rambuttri były jakieś problemy z kanalizacją i miejskie służby oczyszczania musiały zdezynfekować naszą ulicę. Dla nas oznaczało to, iż musimy przeczekać przemarsz myjek w jakiejś knajpie z tarasem bądź w sklepie. Dezynfekcja bowiem wyglądała w taki sposób, że najpierw zamykały się wszystkie lokalne stragany i jadłodajnie, potem szli zamaskowani ludzie posypujący ulicę jakimś proszkiem, następnie  jechała polewaczka, a  za nią szedł sztab sprzątaczy z miotłami w ręku i spychali całą wodę ze środkiem dezynfekującym do kanalizacji. Jako, że temperatura oscylowała już w okolicach 30 stopni ( przypominam - kwiecień jest najgorętszym miesiącem w Tajlandii), bardzo współczułam tym zamaskowanym pracownikom – zwłaszcza, że żaden z nich nie miał zwykłej maseczki przeciwpyłowej, raczej byli poubierani w kominiarki i różnego rodzaju szale i chusty.
Na szczęście dla nas, cała akcja trwała tylko chwilę, chodniki błyskawicznie schły, a jadłodajnie zaczęły natychmiast rozkładać swoje stoliki.
Na śniadanie wybraliśmy się, tam gdzie wczoraj. Łukasz tym razem wybrał Phad Thai ( całość 20 TBH !!!) pani chyba po całej aferze z dezynsekcją zła cenę podała albo jej się pomyliły zamówienia. A ja poszłam na całość i pamiętając wczorajszą kolację – postanowiłam posmakować Tom Yum.

Poranna niespodzianka czyli sprzątanie ulicy. Dom duchów przed hotelem, obstawiony ofiarami oraz ulubiona jadłodajnia na Rambuttri.

Wspomniane niebo w gębie - owoce z jogurtem , kierowca tuk tuka – gotów w każdej chwili zabrać turystę na 2.gi koniec Bangkoku, oraz nasza ukochana Rambuttri rankiem

Pomni wczorajszych problemów z wodą, tym razem postanawiamy trzymać się blisko 7eleven, jednak upał dzisiaj nie doskwiera nam aż tak bardzo. Chyba właśnie dzieki wodzie lub może nasze organizmy szybko przyzywyczaiły się do tych temperatur. Tak czy inaczej ten dzień mijał nam mniej męcząco.



Na początek udaliśmy się na targ amuletów, o który zahaczyliśmy wczoraj. Tak naprawdę – targi amuletów w okolicy Wat Mahathat – są trzy. Pierwszy – najbardziej turystyczny, znajduje się na Phra Chan Rd., widać go z ulicy, którą idziemy wzdłuż parku do Wielkiego Pałacu.  Drugi – taki już lokalny, ukryty przed oczyma turystów – znajduje się w pasażu,  mniej więcej na wprost wejścia do Świątyni Mahathat -   na Maha Rat Rd. Jest to prawdziwa manufaktura i hurtownia amuletów. Spotkać tam można tylko miejscowych, zwłaszcza, że z ulicy, nie bardzo widać, co mieści się w głębi. Trzeci – i ostatni – w dalszej części Maha Rat Rd. Niedaleko rzeki Chao Phraya. Tam ze spokojem można przespacerować się wśród handlarzy, poobserwować kupujących. I upolować kilka ciekawych kadrów. Zdecydowanie najciekawiej jest w tej drugiej część, trzeba tylko zatopić się wśród uliczek straganów i pozwolić się samemu pomiędzy nimi zgubić. Tutaj nie ma tego całego harmidru, niekt się nie spieszy, nikt nie przepycha zresztą i ludzi znacznie mniej a turystów wcale. Uliczkami pomiedzy straganami można dotrzeć aż do rzeki. Gdyby nie to że mamy ograniczenia czasowe i chcemy dotrzeć dziś do Wat Pho chętnie bym usiadł w jednej z nizliczonych jadlodajni przy brzegu rzeki na coś do zjedzenia. A tutaj nazwijmy to restauracyjki różnią się nawet od tych Rambuttri. Nie ma tu papierowych talerzykow czy plastikowych sztućców, zastawa jest zdekompletowana ale za to po zapachu jedzenie wydaje się być wyborne. Z żalem wracamy się w stronę ulicy wychoądząc z tego wydaje się zapomnianego miejsca.



Teraz idziemy przez trzecią część targu amuletów wzdłuż ulicy MahaRat, ludzi tutaj jest znacznie więcej, skwar doskwiera. Na szczeście stoisk jest na tyle dużo że można swobodnie chować się pod parasolami które sa przy każdym rostawione. Przyglądamy się amuletom. Prawie każdy z nich jest inny, każdy może przynieść inny efekt. Tajowie są bardzo przesądni, dla nich każde ułożenie paluszka nawet u danego bóstwa - ma znaczenie. Jako, że ja też jestem przesądna – postanawiam nie kupować sobie tamtejszego amuletu – kto wie, co on będzie miał za działanie?


Po prawej stronie mijamy mury Pałacu Królewskiego który wczoraj zwiedzaliśmy. Tak spacerując między straganami, odprowadzani co jakiś czas zdziwionym spojrzeniem sprzedawców, docieramy do Wat Pho czyli Świątyni Leżącego Buddy – naszego dzisiejszego głównego celu.



Na szczęście dla nas – większość tutejszych „must  see” znajduje się w niedalekiej odległości od siebie. Jak się okazuje, co stało się nasza małą tradycją – oczywiście nie wchodzimy głównym – turystycznym wejściem – tylko znów gdzieś od boku – od strony Chetuphon Rd.  I dobrze się dzieje, bo w spokoju możemy zwiedzić mniej turystycznie oblegany fragment świątyni. Wszystkie wyczieczki wchodzą wejściem w bezpośrdeniej bliskosci Leżącego Buddy i w zasadzie nikt nie zaprząta sobie głowy by gdzieś dalej się rozejżeć. To sa właśnie zdecydowane plusy samo zorganizowanego wyjazdu. Jak podejżewam ludzie z wycieczek dostali standardowe 45 minut na obiegniecie do okola posagu i trzeba było się zwijać do autokaru. W sumie chodząc pomiędzy czedi można poczuć się jak w Wat Mahathat. Spokój i cisza, można na chwilę schować się w cieniu daszków okolających dziedzince i posiedzieć na posadzce wsród posągów Buddy.



Łukasz stwierdził, że  na nim Wat Pho zdecydowanie zrobiło większe wrażenie niż Pałac Królewski. Coś w tym jest. Spokój, mnogość dziedzińców, zieleń, eklektyzmy dekoracji. W sumie – jest to największa i najstarsza świątynia w Bangkoku – zbudowana ponad 200 lat przed tym, kiedy Bangkok stał się stolicą Tajlandii - pierwotnie – będąca centrum nauk tradycyjnej tajskiej medycyny – obecnie kontynuuje się te zwyczaje – i w Wat Pho mieści się znana szkoła medycyny i masażu tajskiego.



Pierwsze - niesamowite wrażenie zrobiła niezliczona ilość chedi i ich porcelanowa ornamentyka oraz kamienne rzeźby wojowników – które trafiły do świątyni aż z Chin -statki pływające tam na handel, w trasie powrotnej, zabierały je jako balast. Pozwalamy sobie zagubić się w tej mnogości krużganków, przejść i pagód. Szukamy też basenu z krokodylami, ale okazuje się, że do dzisiejszych czasów ostały się tylko resztki. 



W końcu jednak i my docieramy do głównej części – najbardziej obleganej przez turystów – głównej kaplicy i posągu leżącego Buddy. Niestety, okazuje się, że jestem niestosownie ubrana – panie przed wejściem wciskają mnie w odblaskowo-zielony szlafrok – wyjątkowo fotogeniczny ;)(szlafrok jest wydawany za darmo bez kaucji i zwracamy przy wyjsciu z budynku świątynii)  I już możemy wejść do środka. Budda jest ogromny – ma 15 m wysokości i 46 metrów długości, caluteńki jest pokryty złotem, jedynie  na jego stopy są inkrustowane masą perłową, jest to 108 znaków - tak zwanych laksana – czyli zalet boga. Wielkość posągu oraz cisza zakłócana jedynie dźwiękiem monet wrzucanych do mis z brązu które są za posągiem, Mis jest 108 – dokładnie tyle ile – cech Buddy – robią niesamowite wrażenie. Pieniądze wrzuca się na szczęście, ale mnisi w ten sposób zbierają też fundusze na renowację świątyń.  Nie trzeba mieć własnych drobniaków, można wykupić pakiet monet na miejscu. Mijesce bardzo fajne, przyjmnie chłodno, szum wiatraków, wszystkie okna otwarte, delikatny przeciąg i mily dla stóp chłod posadzki. Tajowie wśrod wszędobylskiego odgłosu robionych zdjęć na kleczkach zatopieni w modlitwach wydają się nie zwracać uwagi na przelewający się za nimi tłum turystów.


Wielki, leżący Budda nie tylko z nazwy. Posąg zajmuje całą świątynie.

Niewątpliwa atrakcja turystyczna jest nadal czynną świątynia do kórej ludzie przychodzą się modlić


Ciszę w świątyni zakłócał tylko brzęk wrzucanych monet do mis

Handel religijnymi utensyliami – kwitnie w okolicy jak chyba w każdym zakątku świata. W przyświątynnym sklepiku można kupić płatki złota –  które nakleja się na wybrane posążki – jako wota, kwiaty lotosu –święty kwiat buddystów – którymi najpierw wierni dotykali swoich głów, a potem składali je w ofierze(niestety- nie udało mi się wyszukać znaczenia tego gestu – osobiście stawiam na „przekazanie oświecenia i czystości Buddy – na modlącego się – ale to tylko moja prywatna teoria), kadzidełka modlitewne, czy też pojemnik z „wróżbowymi patyczkami” – Kau Cim. Wróżby są oczywiście po tajsku, więc tylko obserwujemy przebieg rytuału, sami nie sprawdzając – co nas czeka.



W sumie zwiedzanie tego całkiem sporego kompleksu zajęło nam około 3 godzin. Z informacji praktycznych – wstęp –w 2013 roku -  koszt 100 BTH od osoby, w cenę biletu wliczona jest butelka wody – do odbioru obok wejścia do świątyni leżącego. Jeśli wchodzicie w grupie lub we dwójke warto wziąźć połowe limitu wody przed wejściem do światyni a resztę po wyjśćiu. Będziecie mieli ją dłużej lodowato zimną. Jak we wszystkich świątyniach – kobiety powinny być „ubrane odpowiednio” – czyli ramiona, dekolt i kolana zakryte. Jeśli się o tym zapomni – jak ja – nie ma się co martwić – przed wejściem do świątyni – można bezpłatnie wypożyczyć okrycie ( u leżącego – niestety niezbyt atrakcyjne ;) ). W tłoku turystów – warto pilnować portfela – bo szybko można się go pozbyć. Dla fotografów – jeśli chcesz mieć ujęcie leżącego w całości – albo baaardzo szeroki kąt, albo zapasowa idiotkamera uratują twoją fotkę. 



Wg planu dnia, kolejnym celem naszej wyprawy jest – mieszcząca się po drugiej stronie rzeki – Świątynia Świtu – Wat Arun. Aby do niej się dostać, musimy trochę się cofnąć w stronę Pałacu Królewskiego do pierwszej przecznicy i skręcić w lewo. Rozglądajcie się uważnie bo informacji o przeprawie praktycznie nei widać. My trafiliśmy tam w ciemno kierując się mapą. Poniżej macie zdjęcie przedstawijące wejście do maleńkiej stacji przeprawy promowej – mieści się ona przy końcu uliczki Thai Wang Rd i schowana jest w tym drewnianym budynku. Tak jak pry targu amuletów tutaj sa prawdziwie miejscowe jadlodajnie i stragany ze wszystkim. Pamiętajcie tylko z tej niepozornej stacyjki dostaniemy się do Wat Arun., wiec jeśli idziecie czy płyniecie rzeką musicie tutaj trafić. Bilet kosztował 3 BTH a sam kurs trwał kilka minut.



Po naczytaniu się niemal horrorystycznych opisów o tym, że łódki wodnych tramwajów prawie nie zatrzymują się przy przystani i trzeba do nich wskakiwać „w biegu”, byłam pewna, że bez znieczulenia, kilku zdrowasiek i wepchnięcia mnie siłą do łodzi się nie obędzie, jednak przeprawa promowa okazała się rewelacyjną, orzeźwiającą  wycieczką i doskonałą odmianą od spacerów w upale. Jestem panikarą, i wszelka komunikacja wodna wzbudza we mnie głęboki strach, ale od tego rejsiku, stałam się zagorzałą fanką Chao Phraya Express i najchętniej tylko tak poruszałabym się już po Bangkoku.
Kiedy docieramy na 2.gą stronę, jest jeszcze na tyle wcześnie, że udaje nam się zwiedzić małą świątynię przy Wat Arun. Dzięki temu – mamy szanse poobserwować proces przekazywania darów przez wierne Tajki – mnichom, a także błogosławieństwo jakie po wszystkim otrzymały. Mnisi nie mogą mieć kontaktu cielesnego z kobietami – wiec wszystkie dary (min. jedzenie, tkaniny) – w szczelnie zamkniętych pojemnikach, najpierw były przesuwane po podłodze, potem następowały modły, i przypuszczam, pytania, na jakie modlące się chciały uzyskać odpowiedzi, a na samym końcu otrzymały błogosławieństwo – i każda po kolorowym sznurku na nadgarstek. Przez chwilę jeszcze obserwujemy świątynię i ludzi wewnątrz, jednak czas nas goni i postanawiamy ruszyć dalej.



Przed głównym wejściem do świątyni stoi tekturowa postać tajskiej tancerki, w tradycyjnym stroju – oczywiście z dziurą na głowę ;)  z reguły nie korzystamy z tego typu atrakcji, jednak tym razem wskakuję na schodki, Łukasz strzela szybko fotę, za chwilę jednak mamy na karku starszą panią i żądanie 40 BTH za zdjęcie -  jednak nie jest ono darmowe – jak nam się początkowo wydawało. To, że my nie widzieliśmy strażniczki, nie oznacza że ona nie widziała nas ;).  Jako, że aż tak bardzo nie zależy mi na zdjęciu, tym bardziej za taką sume i nie lubimy jak bezczelnie nas naciągają, kasujemy je z karty, udowadniamy niewiernej kobiecinie, że „foto deleted” i idziemy dalej. Nie wyglądała na zadowoloną. A o ile mniej problemów by było, gdyby przy kartonie wystawić informację o cenie. 



Chyba największą atrakcją Wat Arun dla turystów jest centralny prang ( otaczają go 4 mniejsze) i widok z niego. Ale zanim zobaczymy oszałamiającą dech w piersiach panoramę Bangkoku, musimy się wspiąć po wielu stromych, i dość niebezpiecznych schodach (zejście jest tak samo podstępne, jak wejście). Spódnice są niemile widziane. Jednak kiedy zmęczeni docieramy na dostępne dla zwiedzających „2.gie piętro”, stwierdzamy, że było warto, u naszych stóp wije się rzeka Menam, po jednej stronie widać Wielki Pałac i Wat Pho, a zaraz obok – niemal na wyciagnięcie ręki – dzielnicę biznesową – szklane wieżowce po horyzont. Jest niesamowicie.



W drodze powrotnej  mijamy jeszcze wycieczkę młodych mnichów. Z częścią z nich Łukasz urządza sobie później pogawędkę na dole. Nie wiem, kto jest bardziej ciekaw kogo – czy my ich, czy oni nas? Wydają się być bardzo podekscytowani że mogą łamaną angielszczyzną z pomocą starszego mnicha zadawać nam pytania. Pytają o wszystko, nawet nam czasami uda się im zadać pytanie. Tak mija dłuższa przyjemnie spedzona z ludzmi chwila.
Z informacji praktycznych - wstęp – oczywiście odpłatny dla nie-tajów. W 2013 roku  - 50BTH. Dla nieprzygotowanych lub zapominalskich - działa wypożyczalnia strojów – jednak już nie bezpłatna – jak gdzie indziej. Za chustę na ramiona – trzeba zapłacić 20 BTH + 100 BTH kaucji zwrotnej, nie wiem, ile za spódnicę.
Nawet nie zauważamy, kiedy robi się znowu godzina 17 – pora zamknięcia świątyni. Ten dzień mija nam zdecydowanie za szybko a do temperatur się na tyle przyzwyczailiśmy że nie przeszkadzają nam i już tak nie męczą. Przeprawiamy się na 2.gą stronę i jeszcze przez moment – już z łódki -  podziwiamy Wat Arun w całej okazałości i to jak w kawałkach porcelany, którą jest cały wyłożony, odbija się światło zachodzącego słońca.
 Ps. Na wikitravel, czy abctajlandia można znaleźć informację, iż porcelana użyta do ozdobienia prangów była przywieziona z Chin na statkach – jako balast ( jak i wojownicy z Wat Pho), jednak na oficjalnej stronie świątyni podają, iż cała ornamentyka jest zrobiona z  ceramiki przekazanej w darach przez okolicznych mieszkańców. Niestety – widać sporą różnicę między stanem choćby chedi z Wat Pho – które zdobione są w ten sam sposób, a prangami Wat Arun. Te 2.gie potrzebują zdecydowanej renowacji.
Po chwili docieramy na drugą stronę i jako, że jesteśmy na przystani – postanawiamy przedłożyć transport rzeczny – nad spacer znaną nam już trasą.  Na każdym przystanku wisi mapka, dzięki której możemy łatwo zorientować się gdzie jesteśmy, i jak daleko musimy płynąc, by dostać się do wybranego miejsca. Warto jednak zwrócić uwagę na oznaczenia łodzi – low costowych podróżników najbardziej będą interesowały tramwaje z pomarańczową flagą. Są najtańsze i zatrzymują się niemal na każdej stacji. Koszt takiej „przejażdżki” to 15 BTH (bez względu na odległość) – bilety kupuje się u sprzedawcy na łodzi ( zresztą to chyba ogólnie przyjęty system pobierania opłat za bilety – bo i w autobusach kasuje nas konduktor). Łódki kursują  - w zależności od kierunku i godziny -co 10 / 20 minut, ostatni kurs startuje o 19.



Wsiadamy i po około 20 minutach jesteśmy na swoim przystanku. Co mnie zdziwiło, to odświeżająca bryza, żadnych niemiłych niespodzianek, czy mułowatego smrodu – jakiego się spodziewałam.  Zrelaksowani, zerkamy na mapę, szukając na niej wąskiego przesmyku, skracającego drogę do hotelu. Włazimy między zabudowania, lekko skonfundowani pytamy mijanych Tajów – czy tędy dojdziemy do Rambuttrii, ci śmiejąc się przytakują. Hmmm. Trochę nie chce nam się wierzyć, ale co tam, przygoda, przygoda! Brniemy dalej w zaułki, które nigdy chyba nie widziały turystów – coraz bardziej przekonani, że prawdę mówi przysłowie „kto drogę skraca, na noc do domu nie wraca”, i nieco złorzecząc na tutejszą niechęć do przyznawania się do niewiedzy. Po kilkunastu minutach udaje nam się wybrnąć z tego galimatiasu – wynurzamy się paręset metrów od miejsca, gdzie zeszliśmy na ląd i weszliśmy między zabudowania.  Dalej idziemy już główną ulicą, która przynajmniej jest zaznaczona w naszym przewodniku. Niestety – Tajlandia to kraj, gdzie każdy wie wszystko – nawet jeśli nie wie nic.

Wieczorem znów wybieramy się do „naszego” salonu spa na mały masażyk. Tym razem trafiają nam się panowie - i to są zupełnie inne doznania ;) czuję jak mój masażysta masuje mocniej fragmenty stopy odpowiadające danym częściom ciała – które wiem, iż są bardziej spięte. Niesamowite wrażenia.  Po półgodzinnym seansie czujemy się niemal jak nowonarodzeni. A już na pewno – nie jak po całym dniu zwiedzania ;)



Potem jeszcze kolacja – pad thai jedzony na krawężniku a zakupiony u pana który właśnie rozstawił nam się przed hotelem. i późnowieczorne szwendanie się po okolicy –  a przede wszystkim chcemy znaleźć przystanek, z którego odjeżdżają autobusy na dworzec Mo Chit. Jutro bowiem zamiast zwiedzania – mamy zaplanowaną wycieczkę po bilety do Kambodży. Po raz kolejny też zatapiamy się w Khoa San Road, mekkę turystyczno imprezową. Panuje tutaj niemiłosierny hałas. Przed każdą knajpą inny rodzaj głośnej muzyki. Zastanawiam się jak ludzie w środku są w stanie w ogole ze sobą rozmawiać jak na ulicy jest cieżko. Mijamy rostawione po obu stronach stoiska z jedzeniem polująć na naleśniki o których Ada wyczytała że są niesamowite. Poki co jednak trafiamy na mieso grilowane na patykach wszelkiego rodzaju, pychota 10 TBH. Niestety za późno daje znak Adzie by nie jadla tej małej maluteńkiej papryczki na końcu patyka. Jest moc oj jest moc. W nagrodę że to dzielnie zniosła funduje sobie lody kokosowe w kokosie, a ja dokupuje podejżanie dziwne grzyby z grilla zawinięte w coś na kztałt surimi i polane zielonkamym sosem. No rewelacja 10 TBH. Sos na tyle okazał się dobry że przed wylotem udało nam się go dostać, dzięki tmu mamy ze sobą troche Tajlandii w domu. Tak pałaszując na zmiane smakolyki przepychamy się wraz z tlumem w głąb Khoa San Road. Co chwila pan od TukTuka oferuje podwiezienie na pingponga :))) Urokliwe dziewczyny, chyba dziewczyny wręczają oferty klubów, pani sprzedaje smażone robale i nie pozwala ich fotografowac no chyba że za opłatą 10 TBH. Wolę jednak grzybki zjęść robale w zasadzie to nic ciekawego od taki folklor dla turystów. Na samym końcu KhoSanRoad natrafiamy na wózek z naleśnikami i oto właśnie chdozilo. Naleśniki z wszelkiego rodzaju owocami bądz "nuttelą" albo miodem. Smażone na woku, to trzeba bezwględnie sprobowac i przede wszystkim zobaczyć bo przygotowanie takiego naleśnika to całe przedstawienie. Siadamy znowu gdzieś z boku na krawężniku i pochłaniając naleśniki upajamy się atmosferą. Jutro w zasadzie dzień trochę wolniejszy, ale musimy się udać na prawie kraniec miasta i kupić bilety. No to będzie to wyprawa sama w sobie.

 



<<< Powrót do dnia poprzedniego   Podsumowanie finansowe Bangkoku    Dzień trzeci zwiedzania Bangkoku >>>