FB Dadadesign.pl Cacani.eu Youtube

Zapiski z Tajlandii

Na skróty  Wylot   Dzień piewszy   Dzień drugi   Dzień trzeci   Podsumowanie finansowe

Słowem wstępu

Tak naprawdę – cała nasza podróż do Tajlandii – zaczęła się od Malediwów – na które postanowiliśmy ... jednak nie lecieć. Akurat linie Emirates wchodziły na polski rynek i rzuciły pulę tanich biletów. Kiedy już już byliśmy prawie zdecydowani – Łukasz – robiąc poranną prasówkę – przeczytał – „Qatar kontratakuje – Bangkok – 1479 złotych!„ – a ja niewiele myśląc, powiedziałam – „dobra, lecimy”. Tak zapadła decyzja.   Potem jeszcze przyklepali ją nasi rodzice „No pewnie, że lećcie! Takich okazji nie wolno przegapiać!” oraz szef „dobra, dam Ci ten urlop jak tak koniecznie chcesz” i już nie było odwrotu.

Kiedy 1 lutego rezerwowaliśmy bilety linii Qatar Airways, planu podróży nie było żadnego. Mało tego, o samej Tajlandii nie wiedzieliśmy nic, poza ogólnikową wiedzą – posążki buddy, dużo złota, świątynie, niedaleko jest Angkor Wat i ta wyspa od tsunami. A miał to być przecież pierwszy wyjazd zaprojektowany przez nas zupełnie od A do Z, gdzie żaden rezydent nie poprowadzi nas, w razie co, za rączkę, i nie dostaniemy jeść w hotelowej restauracji w olinkluziwie. Na szczęście - do wylotu pozostawały jeszcze prawie 3 miesiące i mieliśmy sporo czasu na spacery po google – earth, przewertowanie setek informacji, wątków na forach, podrukowanie map i przeczytanie kilku przewodników. W końcu jakiś plan się skrystalizował – co nie było proste. Chcieliśmy przede wszystkim zachować równowagę między zwiedzaniem i robieniem zdjęć a odpoczywaniem pod palmami przy szumie fal – a przy okazji zobaczyć jak najwięcej. Przypadkowo okazało się że Tajlandia dla początkujących trampów takich jak my jest wprost idealna ale o tym przekonaliśmy się dopiero później.

Takie mniej więcej byly plany:
A: Dwa dni lot / 3 dni zwiedzania BKK / przejazd do Kambodży / Dzień zwiadzania Angkoru / Przejazd na Koh Cahng / 3 dni na wyspie / Przejazd do BKK i nocleg w China Town /  Poł dnia w China Town.
B: Dwa dni lot / 2 dni w BKK / dzień w Ayutthaya / Dzień w BKK / Przejazd na Koh Cahng / 3 dni na wyspie / Przejazd do BKK i nocleg w China Town /  Poł dnia w China Town.
C: Dwa dni lot / 2 dni w BKK / dzień w Ayutthaya / Dzień w BKK / przejazd do Kambodży / Dzień zwiadzania Angkoru / Przejazd na Koh Cahng / 2 dni na wyspie / Przejazd do BKK i nocleg w China Town /  Poł dnia w China Town.
Opcje B szybko skreśliliśmy bo nie zobaczenie Angkoru będąc tak blisko niego nie wchodzilo jednak w grę, opcja C też odpadła chwilę później na wniosek Ady jednak zrezygnowaliśmy ze zwiedzania Ayutthaya na korzyść jednego dnia więcej na wyspie. Wygrała więc opcja A, która była udanym kompromisem między zwiedzaniem, jeżdzeniem i odpoczywaniem.
Teraz z perspektywy czasu wiemy że trzeba było skrócić o jeden dzień pobyt na wyspie na korzyść China Town które jest wspaniałe i nie da się tego oganąć w ciągu jednego dnia. Ale przynamniej mamy powód by ponownie do niego wyruszyć.

Aż w końcu przyszedł ten moment, kiedy stoimy spakowani, z plecakami, na stacji Łódź Widzew czekając na pociąg, który miał rozpocząć pierwszy etap naszej wyprawy -  z Łodzi do Warszawy. Do odlotu mamy jeszcze 5 godzin -  czyli tyle, ile potrwa sam lot do Doha. Względność tych czasów jest nadal dla nas zaskakująca. 


Nasze spakowane plecaki - czekają na podróż, oraz my - tuż przed wejściem na pokład samolotu na lotnisku im. Chopina w Warszawie

Startujemy
Odprawa na stanowisku Qatar przebiega błyskawicznie. Podajemy wydruk potwierdzania naszej rezerwacji i obowiązkowo do sprawdzenia kartę kredytową, z której za tę rezerwację dokonano płatności. Przemiła pani sprawdza nasze miejsca, drukuje opaski na bagaże i już możemy udać się do samolotu. Tego dnia z Warszawy do Doha, która jest naszym portem przesiadkowym, lecimy A320-200. Jak przystało na pięciogwiazdkową linię, obsługa stoi na wysokim poziomie. Dzięki bogatej ofercie rozrywki pokładowej te parę godzin lotu mija niezauważalnie. A kiedy jeszcze stewardesa podaje nam menu – Łukasz jęczy „ja już nie chce latać czarterami!!!”. Szkoda jednak że lecimy już po zachodzie słońca. Mieliśmy nadzieję że choć z góry zobaczymy Bagdad - niestety. Mamy chociaż świadomość, że byliśmy w jego przestrzeni powietrznej.  Może kiedyś go odwiedzimy. Jest to w końcu cel typu must see jeszcze z dzieciństwa tak jak np Marakesz.

DOHA
Lądujemy w Doha. Samo lotnisko - przez szyby samolotu, wydaje się ogromne. Lotniskowy autobus wiezie nas dobrych kilkanaście minut. Trasa ma trzy przystanki - niebieski – dla przylatujących – którzy zostają w Doha, żółty – transferowy i fioletowy – dla klasy bussines. My wysiadamy w części żółtej. Przez chwilę zastanawiamy się czy nie powinniśmy wysiąść na niebieskim. Planowaliśmy w końcu kupić wizy (20$ od osoby) i zrobić sobie nocny spacer po stolicy Kataru, niestety autobus z pasażerami nie czeka jednak na rozwiązanie naszego dylematu. Jedziemy dalej.
Jak się później okazuje, na części żółtej także można wykupić wizę i opuścić lotnisko. Jednak ponieważ niepostrzeżenie zrobiła się godzina 2.ga w nocy, ten pomysł upada. Raz, że nie jesteśmy do końca pewni jak daleko jest do miasta - mapy zostały w naszym bagażu głównym, dwa - do samego wyjścia z domu zastanawialiśmy się co  zabrać statyw - czy monopod, w efekcie nie wzięliśmy żadnego – a jak wiadomo – zdjęcia nocne bez dobrego stabilizatora – nie maja większego sensu.  Trzy – kolejny lot mamy za 11 godzin, więc należy się trochę przespać by nas tzw jetleg nie dopadł. 
Lotnisko jest spore, krzesełka nawet wygodne. Na piętrze można spokojnie korzystać z darmowego, bezprzewodowego internetu. Są tu też ogólnodostępne gniazdka, jednak na samym początku oblegane przez oczekujących pasażerów, koło godziny 2 zaczyna się robić luźniej. Natomiast jeśli ma się cierpliwość albo refleks – można też polować na miejsce w tzw quiet room. Wyciszonym i zaciemnionym pomieszczeniu z leżankami. Klima działa tam na pełen regulator więc albo trzeba się ciepło ubrać, albo udać do pań z servis-desk, w celu wypożyczenia kocyka. Na lotnisku są dwa takie pokoje, niestety nam udało się odszukać tylko ten niedaleko restauracji.  Miejsc co prawda  nie jest dużo, kto pierwszy, ten lepszy -  ale koło 5 rano udaje się znaleźć coś dla siebie. Teoretycznie można tam spędzić 4 godziny, w rzeczywistości nie ma problemu spokojnie się wyspać. Natomiast jeśli kogoś stać i ma taką potrzebę, może skorzystać z tzw Oryx louges. Miękkie fotele, catering i internet. 4 godziny pobytu kosztują 40 $, ale przecież my mamy inne pomysły na wydawanie takiej sumy. Idziemy około piątek do quiet roomu. Miesca o tej godzinie znajduą się bez problemu, nareszcie można zdjąc buty i chwilę choć wyciągnąć się na metalowej leżance.
Jeszcze w kwietniu 2013 – kiedy odbywaliśmy naszą podróż, Qatar przy postoju dłuższym niż 5 godzin, fundował kupon na darmowy posiłek. Nam, przy 14 godzinnej przesadce – przysługiwały 2 takie posiłki. W nocy nie ma kłopotu z otrzymaniem ani bonu, ani kolacji, natomiast przed południem trzeba było odstać swoje w dwóch dłuuugich kolejkach. Z tego co wiem, na chwile obecną Katarskie linie lotnicze wycofały się z tego gratisu. Plus – można zjeść ciepły posiłek, ale uczciwie uprzedzam, że to stołówkowe żarcie mocno odbiega od pięcio-gwiazdkowej jakości ;)


Nasz lot do Bangkoku już na tablicy. Obok – poczekania, po prawej stronie - okupowane przez większą część nocy i dnia -  budki telefoniczne z gniazdkami elektrycznymi na dole. Tutaj można skorzystać z darmowego Wifi. Predkość transmisji jest  nawet ok, na Skype z krajem porozmawiać można.

Zapakowani w naszego Boeninga 777 czekamy na koniec boardingu. Na zdjęciu obok – kołowanie, w oddali widać centrum Doha. Faktycznie nie było daleko

 

Kolejne prawie sześć godzin mija w miarę szybko. Tropikalna burza, jaką mijamy nad Indiami tylko urozmaiciła widok za oknem. Kapitan na szczęście w porę ją ominął, a my mogliśmy z góry  podziwiać niesamowity spektakl świateł. Kolacja, ciepła kolacja i przemiłe stewardesy. Czego chcieć więcej?


Tak wyglądał lot klasą ekonomiczną lini Qatar

TAJLANDIA

Jeśli lotnisko w Doha zrobiło na nas wrażenie dużego, to jego bangkocki odpowiednik wydaje się molochem. Cztery piętra plus poziom -1, na którym mieści się stacja  Na bagaże nie musimy długo czekać, szybko wymieniamy także minimalną gotówke w czynnym kantorze i jesteśmy gotowi szukać jakiegoś transportu. Airport link, czyli linia szybkiej kolejki która może nas błyskawicznie zawieść do samego centrum miasta, niestety dla nas - o godzinie 1.wszej w nocy już nie działa. Ostatnia kolejka odjechała 2 godziny temu. Oczywiście na tym korzystają tylko i wyłącznie taksówkarze. Chwile szwendamy się po lotnisku poznając je. Na hali przylotów można skorzystać z usług pani, która znajdzie nam taksówkę z określoną stawką (uczciwą) za transport, my jednak postanawiamy skorzystać z rad wytrawnych turystów i  by nie czuć się od przyjazdu – naciętymi - wjeżdżamy na piętro 4 – gdzie znajduje się hala odlotów. Tam, bardzo teoretycznie, ceny kursu do miasta zaczynają się od niższego poziomu cenowego.
Niestety, wprawne oko tajskiego taksówkarza zawsze wyłapie świeżego i nieco wystraszonego turystę.  Próbujemy udawać że wcale nam przecieiż nie chodzi o taksówke (jakby o coś innego nam mogło chodzić z plecakami o 2 w nocy). Probujmey się targować ale zdeżamy się z zupełnie innym światem, nie przypomina to nawet targowania w krajach arabskich. Poza tym niemamy innej opcji stoimy na straconej pozycji Nie udaje nam się uniknąć naciągnięcia. Cena za przejazd taksówką z lotniska do miasta – wraz z opłatą za autostradę dla ominięcia dzikich korków – powinna wynieść 350 – 400 BTH, my oczywiście o tym zapominamy. Kierowa widząc w nas łatwą ofiarę – rzuca na wstępie cenę 750 THB, udało się wynegocjować do 600 i ani batha mniej. Trochę zmęczeni podróżą i oszołomieni atmosferą, tym razem się poddajemy. Cena miała obejmować wjazd na autostradę, nie muszę chyba pisać że wcale na nią nie wjechaliśmy? W nocy najnormalniej w świecie nie ma takiej potrzeby. Jedziemy rozglądając się ciekawe po zupelnie innym świecie.

W tym miejscu warto też wspomnieć o konieczności wymiany waluty po przylocie. Zwłaszcza jeśli lądujemy w nocy.  Kantory w mieście są czynne do 22.giej, również te hotelowe. Pozostaje lotnisko, lub bankomat. Niestety – lotniskowy kurs nie należy do najprzyjemniejszych – dlatego też wymieniamy minimalną kwotę – na kaucję oraz taksówkę do miasta – za chwilę się okaże, że to jednak był błąd.



Tajlandio!!! Jesteśmy!! Pierwsze chwile na Rambuttri

30 km trasy z lotniska do hotelu mija nam na podziwianiu nocnego Bangkoku. W końcu to ponad 6 cio milionowa metropolia, nie może być mała. Podjeżdżamy pod maleńką uliczkę Rambuttri, przy której mieści się wybrany przez nas hotel -  Rambuttri Village. Z basenem i darmowym WiFi. Jego ewidentnym plusem jest wspaniała lokalizacja. Taksówkarz pomaga nam wypakować plecaki i ruszamy naszą uliczką w stronę hotelu. Jest pięknie, natychmiast pochłonął nas tłum ludzi idących w różnych kierunkach, z miejsca poczułem się jakbym tu był, mieszkał od lat. Czuję się swobodnie wśród tych nowych zapachów ulicznego jedzenia, gwaru ludzi, wszechobecnych uśmiechach. To jednak zupełnie inny klimat niż arabska czy czarna afryka, czujesz tutaj daleki wschód. Wyłożona kostką i oświetlona lampionami restaracji uliczka mimo, że pełna kafejek, sklepików, salonów masażu, jest o wiele bardziej spokojna i zaciszna – od  pobliskiej Khao San Road, czyli mekki podróżników po Azji. Z Rambuttri mamy rzut beretem i do przystani tramwaju rzecznego  i do wszystkich ważniejszych świątyń Bangkoku. Właśnie to – plus pozytywne opinie na forach internetowych, spowodowały wybór konkretnie tej miejscówki.
Ale najpierw trzeba się zameldować, i tu natykamy się na nie lada problem. Tutaj natrafiamy na ścianę Tajskiej mentalności.  Jak już wcześniej wspomniałam, na lotnisku wymieniliśmy tylko minimalną kwotę – na taxi i kaucję za pokój  - o której zostaliśmy poinformowani przy rezerwacji. Natomiast panie w recepcji, uparcie wymagają od nas płatności za cały pobyt – z góry – w walucie tajskiej, żadne tam wymyślne dolary! Na nic zdały się nasze prośby i obietnice, że zapłacimy jutro od samego rana – jak tylko otworzą kantory, przecież im nie uciekniemy. Nie i nie. Trochę wówczas zwątpiliśmy w tę „przemiłą obsługę” wychwalaną na różnych forach. Możemy ewentualnie zapłacić kredytówką – na co z kolei my nie bardzo chcemy przystać, bo  pamiętamy te historie z zablokowanymi kartami – po użyciu w „dziwnym miejscu” - które nie jest Polską. Co prawda uprzedzaliśmy wcześniej w banku, że może nastąpić ruch na rachunku z Tajlandii i Kambodży, ale przezorny zawsze ubezpieczony.  Tak więc chcąc nie chcąc pierwszy kontakt z ulicą w Bangkoku był w poszukiwaniu kantoru / bankomatu. Oblecieliśmy na zmianę całą pobliską KhaoSan Road w poszukiwaniu miesjsca gdzie można wymienić gotówkę bo panie recepcjonistki uparcie twierdziły że kantor mieści się dwie przecznice dalej. Hotel może i był, ale kantor w mim działał – jak każdy inny – do 22.giej. W końcu chcąc nie chcąc, zapłaciliśmy kartą. Po dwóch godzinach,  z kluczami w ręku, mogliśmy zadomowić się w pokoju.


Pierwsze chwile  po zrzuceniu plecaków. Spacer  o 4 rano po Rambuttri i Khao San Road

Nie wiem, czy to przez emocje, czy podniesione ciśnienie po akcji „recepcja” czy też dopadł nas jetlag, ale dostaliśmy nagłego przypływu energii i postanowiliśmy zrobić szybki rekonesans okolicy oraz zjeść coś na ziemi Tajskiej.
Przyzwyczajeni do czyklu dnia w krajach arabskich, gdzie całą noc toczy się życie, po wyjściu na Khao San – mające być ulicą, która nie zasypia nigdy, wieczną imprezą i feerią dzięków, barw i smaków – przeżyliśmy ciężki szok. Na ulicach było pusto, jakieś ostatnie niedobitki imprezowiczów i handlarzy, a pierwszego pad thaia musieliśmy wyprosić u pana, który właśnie zwijał interes. Okolica wydawała się opuszczona, a my uznaliśmy to za super okazję, by spokojnie przejść się, zobaczyć bez przeszkód, co nas czeka przez najbliższe dni, i by sprawdzić – jak dotrzeć do Pałacu Królewskiego – który wiedzieliśmy, że jest w zasięgu spaceru. 

Pałac Królewski widziany z daleka pierwszej nocy, naszy dzisiejszy cel jak tylko wstanie słońce

Koło 6 rano – czasu lokalnego – docieramy do hotelu. W Polsce jest koło północy, dajemy jeszcze znać na skype, że żyjemy i jest super, i w końcu padamy spać. Kończy się nasz dzień/noc – pełne emocji. Jesteśmy w Tajlandii.

Niestety albo stety przeglądanie przed wyjazdem i chodzenie uliczkami w Google Earth w trybie street view ma swoje cienie i blaski. Blaskiem jest to że doskonale wiedzialem jak od naszego hoteliku dojść np do Pałacu Królewskiego i innych pobliskich zabytków. Cieniem niestety było pozbawienie mnie niespodzianki takiego wow jak skręcasz w pobliską uliczkę w obcym miescie i widzisz coś nowego. Niestety ja wiedzialem co bedzie za zakrętem. Nasz kwartał mniej więcej znałem w zasadzie na pamięć. Może przez to przez te pare dni nie czułem tak do końca się w obcym mieście za to czułem się jakbym tutaj miejszał od dawna tak hmm swojsko. Pierwsze ale takie prawdziwe pierwsze wyjazdowe wow zaliczyłem dopiero później w Kambodży, no ale kto w Kambodży słyszał o Google Eart street view.


Kolejny dzień relacji >>>   Podsumowanie finansowe Bangkoku